środa, 29 lutego 2012

Slumdog

Korzystając z uroków noszenia burki wybrałam się pewnego wieczoru do słynnego meczetu Haji Ali.
Pomimo położenia na mojej ulicy, Pedder Road, dosłownie pięć minut spacerkiem, przez pół roku nie udało mi się go odwiedzić. Teraz jednak, niewidoczna, postanowiłam skorzystać z okazji.
Sam meczet powalającego wrażenia na mnie nie zrobił, za to, jak to zwykle w Indiach bywa, moją uwagę przykuło coś pozornie niezauważalnego.

Samotny, marnie ubrany mężczyzna stojący przy wyjściu.

W pewnym momencie wyciągnął w moją stronę rękę: "ammi, one cup of tea, please.." Zatrzymałam się i podeszłam do niego. Prafful, który był ze mną, przyniósł mu tą herbatę, a ja z Conorem, który też był z nami, zaczęliśmy rozmawiać.
Powiedział, że tak naprawdę pochodzi z Haryany. Jest bardzo chory i nie ma pieniędzy na leki, które musi kupować co tydzień za 300 rupii. Miał w oczach tak przejmujący smutek... do tego wszystkiego posługiwał się biegle angielskim, dość niespotykane wśród żebraków. Już, już wyciągałam portfel , gdy zostałam gwałtownie odciągnięta i za odruch serca niebywale skrzyczana: "oszalałaś? nie możesz mu dawać pieniędzy! to wszystko jest ustawione, ci ludzie są trenowani, , a kasa idzie do kogoś z góry... w ten sposób ich wspierasz." Na moje zdziwione spojrzenie padła tylko jedna odpowiedź:
"To są Indie" .
Przykro to mówić, ale okazuje się, że to, co ukazane zostało w filmie "Slumdog Millionaire" - przestępcze siatki wykorzystujące ludzi, często dzieci, by na tym zarobić - to wszystko prawda.
I paradoksalnie naiwni ludzie o dobrych sercach to ich najwięksi sprzymierzeńcy.

....Indie.


niedziela, 26 lutego 2012

Po pierwsze, dziękuję wszystkim którzy na mnie głosowali :) zajęłam 28 miejsce w top setce ( w sumie nominowano 238 blogów) .

*

No więc, po kolei... mam trochę zaległości.

Zaraz po powrocie z Kutchu Rotary zabrało mnie na jedną ze swoich akcji, Blood Donation Camp. Był czerwony autobus, stanowisko na którym wypełniało się ankietę itd. Moim zadaniem było zaczepianie przechodzących ludzi i proponowanie, by poświęcili pięć minut na ten szczytny cel.
Niestety, szło dosyć ... opornie.
Pomijając fakt, że wybrano dosyć słabą lokalizację - blisko peronu kolejki, więc wszyscy strasznie się spieszyli ; ludzie po prostu jakby... nie byli zainteresowani? Niektórzy otwarcie oświadczali , że boją się widoku krwi (jakie samolubne...) , niektórzy tylko potrząsali głową i odchodzili.
Dziwne. Bardzo.
Ja sama strasznie chciałam, ale niestety nie mam jeszcze skończonych osiemnastu lat . Pech.


*

A teraz pora na to, co zapowiedziałam w poprzedniej notce:

Jak poradziłam sobie z non stop gapiącymi się na mnie ludźmi, robiącymi mi zdjęcia dziwnymi facetami, gwiżdżącymi i uważającymi mnie za prostytutkę obleśnymi starymi facetami i innymi tego typu okazami?

Moja decyzja przez niektórych została uznana za dosyć dramatyczną, i w sumie było w tym sporo racji, Anita (pierwsza host mama) stwierdziła, że oszalałam, jednak większość osób była naprawdę przychylnie nastawiona i ze zrozumieniem podeszła do mojego wyboru.
Byłam już naprawdę bezsilna, a sytuacja osiągnęła punkt krytyczny kiedy pewnego wieczoru, na zatłoczonym peronie Bombaj Centrum, ktoś bezczelnie złapał mnie za tyłek.
Wtedy też stwierdziłam, że jednak to zrobię; że mam dosyć, i to jedyne wyjście.

Tak więc już od ponad miesiąca nie ruszam się z domu bez burki.

Czuję się swobodnie, czuję się wolna. Nie mam w sobie tylu negatywnych emocji, bo sama przestałam je wzbudzać. Nikt nie zwraca na mnie uwagi, nie wzbudzam żadnych sensacji poruszając się nawet w największym tłoku.
A przede wszystkim: wreszcie przestałam widzieć ręce, a zaczęłam zauważać ludzi.


tyle na dziś :)





czwartek, 16 lutego 2012

Kutch

W dniach 12 - 16 stycznia wyjechaliśmy wszyscy w podróż na pustynne tereny Gujaratu - stanu leżącego tuż nad Maharashtrą, ojczyzny naszego ojca narodu Mahatmy Gandhiego ;).
Oficjalnym językiem jest tam bardzo dziwnie brzmiące gujarati (ciekawostka: wiele osób powiedziało mi, że "kocham cię" brzmi bardzo gudźaracko) , stolicą stanu jest Gandhinagar a największymi miastami - Ahmedabad i Surat.
Gudźarat to chyba jedyny stan w Indiach, w którym panuje oficjalny zakaz picia alkoholu.

Po męczącej (jak zwykle) i chyba pierwszy raz tak edukacyjnej (mam historię Meksyku w małym palcu i jestem naprawdę zafascynowana! co za cudowny kraj) podróży pociągiem i dosyć zaskakującym powitaniu na peronie czerwonymi różami wsadzono nas do autokaru w kierunku Rann Kutch - niewielkiej miejscowości, w której właśnie odbywał się tradycyjny festiwal regionalny. Po drodze zbombardowano nas wszelkiej maści informacjami na temat tego jakże pięknego miejsca, ale jako że indyjskie pociągi są niebywale wykańczające, nikt nie słuchał. Wybaczcie więc, nie podzielę się niczym ciekawym, miałam wtedy w głowie tylko mydło. Jedyne, co zapamiętałam, to to, że gdybyśmy jechali cały czas tą drogą, na której wtedy byliśmy, nie zatrzymując się, po dwóch godzinach dotarlibyśmy do Pakistanu. Fajne.

Po dłuższym czasie i krótkiej przerwie na herbatę dotarliśmy na miejsce. Na samym środku pustynnego stepu rozbite było obozowisko. Podzielono nas w pary i wszyscy pobiegliśmy zgodnie do białych namiotów spełniać swoje największe marzenie, a mianowicie wziąć ciepły prysznic.
Zostaliśmy zaskoczeni, bo wnętrza tych niepozornych domków wyglądały jak małe pałace - łóżka z baldachimami, śliczne łazienki i nastrojowe lampki.

Przed obiadem, pojechaliśmy oglądać zachód słońca na Białą Pustynię. Cała pokryta solą, wyglądała naprawdę pięknie.
Następnego dnia wszyscy wybrali się w piżamach oglądać z kolei wschód, oprócz mnie i Gaby, które jak zwykle nie mogłyśmy zwlec się z łóżek.
Swoją drogą, Gujarat to potwornie zimne miejsce, przynajmniej w styczniu. Pomimo , że połączyłyśmy nasze łoża, że miałam na sobie dwa swetry, grubą piżamę i ciepłe skarpety, i nawet pomimo faktu, że spaliśmy w trójkę (Andres z niewiadomych przyczyn w środku nocy wpakował nam się do łóżka) , umierałam z zimna.

W następnych dniach zwiedziliśmy pałace gudźaratu, których historiami nie będę was zanudzać, a także przejechaliśmy się na wielbłądzie! Zdecydowanie preferuję te słodkie stworzonka niż słonie.
To, co zasługuje na szczególną uwagę to przyroda. Stepy, pustynie, góry; syciłam tym oczy tak długo, jak mogłam. Moja radość znacznie wzrosła, kiedy ostatniego dnia, w drodze na pociąg, zatrzymaliśmy się w miejscu przypominającym połączenie parku narodowego i schroniska górskiego. Kiedy wspięliśmy się na sam czubek góry, w pobliżu tego "schroniska" zaczęliśmy sobie robić zdjęcia z flagami. W końcu jednak nam się to znudziło, a jako że mieliśmy jeszcze trochę czasu, poszłam z Sashą rozejrzeć się po okolicy.
I cóż.
Przyznaję, że od bardzo, bardzo dawna, nie widziałam niczego, co tak by mnie przeraziło.
I chyba nie ma na świecie rzeczy, którą trudniej byłoby mi zrozumieć.

Hindusi to niebywali, przerażający, obleśni śmieciarze.

Kompletnie nie szanują bogactwa swojej przyrody.

W całym swoim życiu nie widziałam tylu śmieci w jednym miejscu. Do tego w tak pięknym miejscu.

Nie czaję tego, zupełnie nie ogarniam, jak można być tak głupim? Jak można przyjeżdżać, by zobaczyć trochę nietkniętej przyrody, po czym tak strasznie ją niszczyć?

Już przyzwyczaiłam się do faktu, że w Indiach nie ma koszy na śmieci i wszystko wyrzuca się na ulicę, przez co te wyglądają jak wielkie śmietniska. Ale nie jestem w stanie zrozumieć takiej głupoty.

Tym smutnym akcentem skończę opowiadanie o Gudźaracie, to była rzecz, która wstrząsnęła mną najbardziej - przepiękna natura niszczona przez potwornie durnych ludzi.
Tylko w Indiach.

*

Zaraz po powrocie z Kutchu Andres nam się rozchorował (zapalenie wyrostka) a zaraz po nim Terkel (infekcja gardła). Oboje leżeli w szpitalach, zdjęcia z wizyt u Andresa na picassie ;) (Terkela niestety nie udało mi się odwiedzić).
Prawdopodobną przyczyną w obu przypadkach było jedzenie na ulicy. Ach te niemyte rączki.

Wiem, że ostatnio nie brzmię zbyt sympatycznie, ale cóż - po prostu tęsknię.
W końcu i taki moment musi nadejść ;)
Przepraszam wszystkich, którzy czekają na nowe posty, naprawdę się staram ale tak dużo się dzieje, że już kiedy mam chwilę to albo śpię, albo czytam, albo - ok , głupio się przyznać ale - siedzę na kwejku, bo po prostu nie mam siły myśleć. A jako że nie lubię pisać na odwal, z błędami i tak dalej, wolę posiedzieć nawet i kilka tygodni nad jednym wpisem, co niestety powoduje, że pojawiają się rzadziej.

W następnej notce o tym, jak poradziłam sobie raz na zawsze z natrętnymi Hindusami a także o wielkiej konferencji całego dystryktu, czyli jednym z najbardziej udanych dni mojej wymiany :)

Już niedługo!