wtorek, 1 maja 2012

Holi

8 marca 2012 - moje pierwsze w życiu Holi, czyli hinduskie święto wiosny, obchodzone w dzień pełni księżyca w okolicach lutego lub marca.
Po raz kolejny przekonałam się, w jak niesamowity sposób Hindusi potrafią się bawić, i jak bardzo są przywiązani do tradycji - która w prawie nietkniętej formie przetrwała tysiące lat.

Już tydzień przed chodzenie po ulicach zrobiło się niebezpieczne. Wychodząc z domu trzeba było być przygotowanym na to, że ktoś może po prostu rzucić w ciebie balonem z wodą. Mi kilka razy się to zdarzyło, raz na ulicy i dwa razy, kiedy jechałam rikszą...
W dzień Holi, kiedy wyszłam rano z domu, od razu zauważyłam lecące w mą stronę balony, tym razem napełnione kolorowym, niezmywalnym proszkiem. Musiałam uciekać, jednocześnie próbując złapać rikszę (o którą w święta niełatwo), wyglądało to z pewnością komicznie.
Po godzinie stania, podskakiwania, i bezskutecznego wymachiwania ręką w kierunku przejeżdżających pojazdów, zatrzymał się przede mną samochód. Mężczyzna w średnim wieku siedzący w środku opuścił szybę i zapytał, czy mnie gdzieś nie podrzucić. Oczywiście, zaraz włączył mi się w głowie alarm, wiedziałam, że wsiadanie do samochodu obcego faceta nie jest zbyt mądre, ale stwierdziłam, że nie jest w stanie mnie wywieźć w żadną boczną uliczkę tudzież las, bo takowych po prostu nie ma; a stręczenie i niekończące się wyczekiwanie na rikszę przy gradzie spadających ze slamsów pocisków, i biegających wokół mnie w dziwnej ekstazie ich mieszkańców , jest bardziej niebezpieczne. Poza tym jak zwykle miałam przy sobie mój gaz pieprzowy, i w razie czego miałabym wreszcie szansę go użyć. Tak więc po przekonaniu samej siebie wsiadłam do środka. Mężczyzna podwiózł mnie uprzejmie na S.V Road, jak się okazało również stwierdził, że miejsce gdzie stałam jest totalnie niebezpieczne dla białej dziewczyny, i szansa, że do szesnastej udałoby mi się złapać jakąkolwiek rikszę była znikoma.

Kiedy już dotarłam Prafful i Payal, jego siostra, próbowali bezskutecznie przekonać mnie, żebym zdjęła soczewki.Oczywiście odmówiłam, jak zawsze mądrzejsza od wszystkich, aczkolwiek rzeczywiście z moją wadą wzroku poruszanie się sprawiałoby mi nie lada problemy.
 Wyszliśmy na zewnątrz budynku. Grała bardzo głośna muzyka, ludzie obrzucali się proszkiem, z wielkich, grubych węży przyczepionych do słupów lały się strumienie wody. To było niesamowite, naprawdę, to jedna z tych rzeczy, których opisanie nigdy nie odda charakteru całego wydarzenia. Wszyscy tańczyli, śpiewali, tacy radośni; i znów poczułam; co ostatnio zdarza się już co raz rzadziej, jak strasznie kocham ten kraj. Wciąż nie mogę się nadziwić, jak niewiele tu się zmienia - wzmianki o święcie Holi, takim, jakim znamy je dzisiaj, znajdujemy w inskrypcjach datowanych na 300 r.p.n.e. Oczywiście to strasznie silne tkwienie w przeszłości nastręcza masę innych problemów, rodzi hipokryzje, które czasem są nie do zniesienia..obiecuję, że niedługo o tym napiszę.

Aby właściwie przeżyć Holi, powinno się być trochę... na haju. Tradycyjny napój, bhang lassi, przygotowywany z mleka, masali (mieszanki przypraw) i wyciągu z konopi, to już nieodłączna część celebracji tego święta. Krótko mówiąc, płynna marihuana. (witamy w Indiach) . Mieliśmy konkurs, kto szybciej wypije jak największą ilość szklanek, prawie wygrałam (5 w ciągu minuty!)
Potem wróciliśmy do tańczenia, i tak jeszcze przez dwie, trzy, może cztery godzinny, nie mam pojęcia, cali kolorowi i mokrzy. Moje soczewki i oczy, zgodnie z ostrzeżeniami, zabarwiły się na różowo, i kiedy już nie mogliśmy ustać na nogach stwierdziliśmy, że wystarczy.
Wróciliśmy na górę, umyliśmy się, przebraliśmy i wypiliśmy ciepłą herbatę (bez marihuany) . Potem razem z Akashem i Praffulem pojechaliśmy do mnie do domu. Tam przebrałam się w salwar kamiz i założyłam nowe soczewki, wciąż próbując zmyć z twarzy różowe kolory (nie udało się) .
Pojechaliśmy do kawiarni w Juhu, gdzie spotkaliśmy się z Conorem, i po dwóch kawach udaliśmy się do Isconu, świątyni Kriszny, gdzie moja host babcia i jej przyjaciółki siedziały od rana. Od tamtego dnia Iscon stał się moim drugim domem, spędzam tam prawie każdy weekend. Ha, uroki życia ze starszą panią.
W każdym razie, pomimo, że byłam już tam kilka razy z poprzednimi host rodzinami i z okazji przeróżnych świąt, urodzin i "pomyślnych dni" , których w Indiach nie brak, nigdy nie widziałam takiego tłoku. Host babcia powiedziała, żebym przyszła do niej, do pierwszego rzędu tuż przy głównym ołtarzu, jednak po nieudolnych próbach przepchnięcia się łokciami przez rozśpiewano-roztańczono-rozmodlony tłum, poddałam się i usiadłam na schodach obok Praffula. I tak spędziliśmy pięć godzin,siedząc do północy w hinduskiej świątyni, kiwając się w rytm śpiewu mnichów i rozmawiając.
Kiedy tylko się ściemniło, można było wreszcie poczuć na skórze chłodny powiew od morza, wciąż było gorąco, ale ten łagodny, przyjemny wiatr uciszył przynajmniej rozwrzeszczanych Hindusów.
I potem, wracając w tej dziwnej ciszy samochodem do domu, półprzytomna i potwornie zmęczona nagle uzmysłowiłam sobie, że wcale nie chcę wyjeżdżać. I że kocham, kocham ten kraj i tych ludzi.
Ten stan wielkiej miłości nie utrzymał się zbyt długo, ale o tym później ;)


wrzucę zdjęcia jak tylko się załadują na picassę