wtorek, 25 października 2011

Malad

Mam ogromne zaległości , ale niestety moja rodzinka patrzy się na mnie krzywym okiem za każdym razem gdy próbuję dotknąć komputera, tak więc wygląda to jak wygląda.

*

Wiele rzeczy się wydarzyło , mam wrażenie, że nie jestem w stanie tego wszystkiego opisać.

W każdym razie, dwa tygodnie temu spełniły się moje marzenia.

Wszyscy mieli już dość moich jęków za naturą i pojechaliśmy na weekend na drugi kraniec Bombaju, gdzie rodzice Anity mają mieszkanie – do Maladu.

Wreszcie ! Doczekałam się! Moje błagania zostały spełnione: mam drzewo za oknem.

Były to dwa cudowne dni chillowania w basenie na otwartym powietrzu z palmą nad głową.








jeśli chodzi o basen, był naprawdę cudowny, ale niestety hindusi jak zwykle musieli robić problemy o nic i zakazano zdjęć, więc tylko to udało się zrobić ukradkiem



W niedzielny poranek wraz z hmamą i Nani (mama mamy) przeprawiłyśmy się statkiem na drugi brzeg zatoki, gdzie zbudowana została największa azjatycka świątynia – World Peace Pagoda. Podróż statkiem byłaby na pewno przyjemnym doświadczeniem, gdyby nie szok, jakiego doznałam. Po raz kolejny muszę z przykrością stwierdzić: Hindusi to straszni śmieciarze. Woda pełna była wszelkiego rodzaju odpadków; a pasażerowie nie omieszkali dorzucić nowych do tego syfu. Przykre to i straszne, że naród posiadający tak wspaniałą, bogatą przyrodę, kompletnie o nią nie dba.

Kiedy tam dotarłyśmy, stwierdziłam, że pagoda jest wciąż w stanie płynnym; ciężko było zrobić zdjęcie bez robotników zwisających z dźwiga, tak więc zdjęcia które wstawiam nie są pełne duchowości i lotosowego spokoju, tak jak chciałam.

Było potwornie gorąco, ja oczywiście, jako osoba inteligentna, ubrałam dżinsy i nie zabrałam okularów przeciwsłonecznych, wyglądałam więc jak niedołężna staruszka, z zamkniętymi łzawiącymi oczami , przemieszczająca się w tempie 2 km/h.

Pagoda była wielka i złota, otoczona innymi złotymi i wielkimi budowlami. Niestety, żadnej nie przypatrzyłam się za dobrze, jako że przez większość czasu, by nie oślepnąć, pełznę łam ( bo chodzeniem tego nazwać nie można) ze wzrokiem wbitym w ziemię. Boże, musiałam wyglądać żałośnie.

Posuwałyśmy się więc powoli w tym gorącu, aż przebrnąwszy przez starannie wypielęgnowany ogród dobrnęłyśmy do bram pagody. Przed wejściem oczywiście dokładnie nas obmacano i sprawdzono (przy okazji; w Indiach dbają o bezpieczeństwo jak chyba nigdzie indziej na świecie; do supermarketu nie można wnieść nawet aparatu fotograficznego, a kontrola jest dokładnie taka sama jak na lotniskach). Obejrzałyśmy wszystkie ważne miejsca – świątynia ta była bowiem świetnie wyposażona – takie jak sklepik, galeria, stołówka. Kiedy, z trudem, wspięłyśmy się na najwyższe piętro, i chciałyśmy wejść do środka pagody okazało się, że nie można – właśnie trwają cotygodniowe nauki dla starszych uczniów. Zerknęłam przez szybę do środka – w pustej, ciemnej sali na podwyższeniu siedzi mężczyzna w okularach i mówi coś przez mikrofon, otoczony gromadą słuchaczy. Oprócz tych ludzi i niebieskich materaców, rozrzuconych wszędzie dookoła, w środku nie ma nic. Żadnego wizerunku buddy ani ołtarza. Zupełnie nic.


bardzo inteligentne, nie powiem




























Wracając zatrzymaliśmy się przy małym stoisku z owocami, których wiele znajduje się na pustych indyjskich drogach. Bardzo lubię takie miejsca - ciche, oderwane od świata, położone na skraju lasu.
Owoce, które były sprzedawane w tym konkretnym miejscu to tzw. ice apple - i rzeczywiście, smakują jak zimne jabłka:D tylko dużo smaczniejsze. W jednej, dużej skorupie jest ich całkiem sporo, trzeba mieć więc wprawę, ciachając ją, żeby nie przeciąć tego, co jest w środku.









Tak więc spędziłam przemiły weekend z rodzinką; jedna tylko rzecz nie dawała mi spokoju.
Do Maladu pojechała z nami również służąca. Wszyscy często powtarzają, że Usha jest już częścią rodziny - pracuje od 5 lat w tym domu, zwraca się do mnie, Nimone i Krish po imieniu (co jest naprawdę oznaką wielkiego spoufalenia - dla porównania szofer nazywa nas 'baby ji' - ji to przyrostek dodawany by okazać szacunek- tak więc jest baby ji 1, 2 oraz 3. ) , mieszka z nami, jeździ wszędzie i tak dalej. Jednak... w Maladzie musiała spać na podłodze.
W domu śpi na korytarzu.
Nie ma prawa usiąść na kanapie, fotelu, krześle.
Nie opuszcza domu ani na chwilę, nawet w święta.
Nie ma własnego życia, wszystko, co robi, robi dla nas.
Kojarzy mi się to z traktowaniem zwierząt domowych - niby część rodziny, ale przecież niepełnoprawny jej członek - w końcu to tylko zwykły pies.

2 komentarze:

  1. Z tą służącą to jakieś straszne. Prawie jak jakiś niewolnik.

    OdpowiedzUsuń
  2. ej ale jak śpi na korytarzu to śpi na podłodze czy ma jakiś kocyk, materac czy coś takiego?

    i szczerze mówiąc, pięknie tam.

    OdpowiedzUsuń