czwartek, 14 czerwca 2012

koniec.

wiem, że nie pisałam.
Wyjechałam w Himalaje, zmieniłam rodzinę, potem wszyscy zaczęli wyjeżdżać, aż wreszcie przyszła kolej na mnie.
Cieszyłam się i nie mogłam doczekać ale teraz... za kilka godzin będę na lotnisku i potwornie się boję.
Nie chcę, żeby to był koniec.
Nie mogę w to uwierzyć.

To był zdecydowanie najlepszy rok mojego życia. 

wtorek, 1 maja 2012

Holi

8 marca 2012 - moje pierwsze w życiu Holi, czyli hinduskie święto wiosny, obchodzone w dzień pełni księżyca w okolicach lutego lub marca.
Po raz kolejny przekonałam się, w jak niesamowity sposób Hindusi potrafią się bawić, i jak bardzo są przywiązani do tradycji - która w prawie nietkniętej formie przetrwała tysiące lat.

Już tydzień przed chodzenie po ulicach zrobiło się niebezpieczne. Wychodząc z domu trzeba było być przygotowanym na to, że ktoś może po prostu rzucić w ciebie balonem z wodą. Mi kilka razy się to zdarzyło, raz na ulicy i dwa razy, kiedy jechałam rikszą...
W dzień Holi, kiedy wyszłam rano z domu, od razu zauważyłam lecące w mą stronę balony, tym razem napełnione kolorowym, niezmywalnym proszkiem. Musiałam uciekać, jednocześnie próbując złapać rikszę (o którą w święta niełatwo), wyglądało to z pewnością komicznie.
Po godzinie stania, podskakiwania, i bezskutecznego wymachiwania ręką w kierunku przejeżdżających pojazdów, zatrzymał się przede mną samochód. Mężczyzna w średnim wieku siedzący w środku opuścił szybę i zapytał, czy mnie gdzieś nie podrzucić. Oczywiście, zaraz włączył mi się w głowie alarm, wiedziałam, że wsiadanie do samochodu obcego faceta nie jest zbyt mądre, ale stwierdziłam, że nie jest w stanie mnie wywieźć w żadną boczną uliczkę tudzież las, bo takowych po prostu nie ma; a stręczenie i niekończące się wyczekiwanie na rikszę przy gradzie spadających ze slamsów pocisków, i biegających wokół mnie w dziwnej ekstazie ich mieszkańców , jest bardziej niebezpieczne. Poza tym jak zwykle miałam przy sobie mój gaz pieprzowy, i w razie czego miałabym wreszcie szansę go użyć. Tak więc po przekonaniu samej siebie wsiadłam do środka. Mężczyzna podwiózł mnie uprzejmie na S.V Road, jak się okazało również stwierdził, że miejsce gdzie stałam jest totalnie niebezpieczne dla białej dziewczyny, i szansa, że do szesnastej udałoby mi się złapać jakąkolwiek rikszę była znikoma.

Kiedy już dotarłam Prafful i Payal, jego siostra, próbowali bezskutecznie przekonać mnie, żebym zdjęła soczewki.Oczywiście odmówiłam, jak zawsze mądrzejsza od wszystkich, aczkolwiek rzeczywiście z moją wadą wzroku poruszanie się sprawiałoby mi nie lada problemy.
 Wyszliśmy na zewnątrz budynku. Grała bardzo głośna muzyka, ludzie obrzucali się proszkiem, z wielkich, grubych węży przyczepionych do słupów lały się strumienie wody. To było niesamowite, naprawdę, to jedna z tych rzeczy, których opisanie nigdy nie odda charakteru całego wydarzenia. Wszyscy tańczyli, śpiewali, tacy radośni; i znów poczułam; co ostatnio zdarza się już co raz rzadziej, jak strasznie kocham ten kraj. Wciąż nie mogę się nadziwić, jak niewiele tu się zmienia - wzmianki o święcie Holi, takim, jakim znamy je dzisiaj, znajdujemy w inskrypcjach datowanych na 300 r.p.n.e. Oczywiście to strasznie silne tkwienie w przeszłości nastręcza masę innych problemów, rodzi hipokryzje, które czasem są nie do zniesienia..obiecuję, że niedługo o tym napiszę.

Aby właściwie przeżyć Holi, powinno się być trochę... na haju. Tradycyjny napój, bhang lassi, przygotowywany z mleka, masali (mieszanki przypraw) i wyciągu z konopi, to już nieodłączna część celebracji tego święta. Krótko mówiąc, płynna marihuana. (witamy w Indiach) . Mieliśmy konkurs, kto szybciej wypije jak największą ilość szklanek, prawie wygrałam (5 w ciągu minuty!)
Potem wróciliśmy do tańczenia, i tak jeszcze przez dwie, trzy, może cztery godzinny, nie mam pojęcia, cali kolorowi i mokrzy. Moje soczewki i oczy, zgodnie z ostrzeżeniami, zabarwiły się na różowo, i kiedy już nie mogliśmy ustać na nogach stwierdziliśmy, że wystarczy.
Wróciliśmy na górę, umyliśmy się, przebraliśmy i wypiliśmy ciepłą herbatę (bez marihuany) . Potem razem z Akashem i Praffulem pojechaliśmy do mnie do domu. Tam przebrałam się w salwar kamiz i założyłam nowe soczewki, wciąż próbując zmyć z twarzy różowe kolory (nie udało się) .
Pojechaliśmy do kawiarni w Juhu, gdzie spotkaliśmy się z Conorem, i po dwóch kawach udaliśmy się do Isconu, świątyni Kriszny, gdzie moja host babcia i jej przyjaciółki siedziały od rana. Od tamtego dnia Iscon stał się moim drugim domem, spędzam tam prawie każdy weekend. Ha, uroki życia ze starszą panią.
W każdym razie, pomimo, że byłam już tam kilka razy z poprzednimi host rodzinami i z okazji przeróżnych świąt, urodzin i "pomyślnych dni" , których w Indiach nie brak, nigdy nie widziałam takiego tłoku. Host babcia powiedziała, żebym przyszła do niej, do pierwszego rzędu tuż przy głównym ołtarzu, jednak po nieudolnych próbach przepchnięcia się łokciami przez rozśpiewano-roztańczono-rozmodlony tłum, poddałam się i usiadłam na schodach obok Praffula. I tak spędziliśmy pięć godzin,siedząc do północy w hinduskiej świątyni, kiwając się w rytm śpiewu mnichów i rozmawiając.
Kiedy tylko się ściemniło, można było wreszcie poczuć na skórze chłodny powiew od morza, wciąż było gorąco, ale ten łagodny, przyjemny wiatr uciszył przynajmniej rozwrzeszczanych Hindusów.
I potem, wracając w tej dziwnej ciszy samochodem do domu, półprzytomna i potwornie zmęczona nagle uzmysłowiłam sobie, że wcale nie chcę wyjeżdżać. I że kocham, kocham ten kraj i tych ludzi.
Ten stan wielkiej miłości nie utrzymał się zbyt długo, ale o tym później ;)


wrzucę zdjęcia jak tylko się załadują na picassę

poniedziałek, 26 marca 2012

Discon

11 lutego okazał się chyba najlepszym jak do tej pory dniem wymiany.

Wtedy też mieliśmy zaprezentować efekt naszej mozolnej, ponad dwumiesięcznej pracy, codziennych treningów i, co bardzo ważne;) , wydawania majątku na dojazdy do Juhu.

Nastał dzień wielkiej Konferencji Dystryktu (DISCON). W jednym z luksusowych hoteli leżącej przy Goregaon dzielnicy Powai, zebrali się rotarianie ze wszystkich bombajskich klubów.
Kilkutysięczny, bardzo poważny tłum pod krawatem.

W momencie, w którym zajechałam rikszą pod hotel zdałam sobie sprawę, że kompletnie zapomniałam wziąć ze sobą mojego hidżabu, a który był niezbędny do przedstawienia.

Ja to ja, a jakże.

Na szczęście ktoś znalazł inną, nadającą się dupattę, dosłownie kilka minut przed występem..
Nakarmiono nas lunchem, który ja osobiście sobie darowałam, i zabrano się za robienie makijażów i ubieraniu nas.. Wciąż mieliśmy ponad trzy godziny, jednak jak to zwykle bywa do ostatniej chwili nic nie było gotowe. Nie mieliśmy nawet czasu na porządną próbę na scenie.
Strasznie się stresowaliśmy, zmienialiśmy kostiumy w niebywałym pośpiechu. Wszyscy tańczyliśmy dwa tańce, potem Chris, Antonia i Valentin prezentowali jogę, po nich Brazylijki, Meksykanki i ja tańczyłyśmy "Jai Ho", a na koniec wszyscy weszliśmy na scenę z flagami. (Kilka dni temu na spotkaniu z Rotary dostaliśmy płyty z przedstawieniem, postaram się wrzucić na picassę. )

Po wszystkim, a właściwie jeszcze będąc na scenie, wszyscy się strasznie wzruszyli, Lethicia płakała. Naprawdę poczuliśmy taką jedność między nami, zrozumieliśmy, jak ważne jest to , czego teraz doświadczamy. Pomimo różnego pochodzenia, religii, pomimo tych wszystkich sporów i problemów które przez te siedem miesięcy pojawiły się między nami; dzięki tym ludziom zrozumiałam, że tak naprawdę wszyscy jesteśmy tacy sami. Jakkolwiek banalnie to brzmi - nie różnimy się od siebie. Przeżywamy dokładnie te same emocje, te same rzeczy nas denerwują, to samo nas cieszy; jesteśmy różni, ale jednocześnie do siebie podobni. W życiu za nic bym tego nie zmieniła.
To był naprawdę przełomowy moment: poczułam, i myślę, że nie tylko ja, jak wiele dała nam ta wymiana. Oczywiście, wszystko okaże się do końca po powrocie do naszych krajów, jednak już teraz czuję, że nie ma barier, nie ma drogi nie do pokonania i wszystkie drzwi są otwarte.
Dostaliśmy owacje na stojąco.

Przez resztę dnia łaziliśmy po pustym hotelu, rozmawialiśmy, obejrzeliśmy pokaz mody i jakiś taneczny występ i zjedliśmy obiad. Wszyscy byli zachwyceni naszym występem, rozmawiali z nami; dowiedziałam się nawet, że w Rotary mam opinię "tej od tych politycznych dyskusji". Okazało się, że moje rozmowy z Conorem i Simonem z Kutchu strasznie się rozeszły po różnych rotariańskich klubach, i teraz wszyscy pytali, czy naprawdę jestem przeciwna wkroczeniu wojsk NATO do porewolucyjnych krajów afrykańskich, i w ogóle to skąd we mnie takie zainteresowania. Hahaha.


Do domu wróciłam padnięta o dwunastej w nocy, a po trzech dniach już byłam w nowej rodzinie - na drugim końcu miasta, granicy Goregaon z Maladem, w domu starszej gudźaratki.
Jest przemiła, jak do tej pory to najlepszy dom w jakim mieszkałam. :)

W następnej notce opiszę Holi, czyli indyjskie Święto Wiosny.
W sumie już tak niewiele czasu zostało do powrotu... kwiecień, w maju wycieczka w Himalaje, 4 czerwca na dwa tygodnie przyjeżdża mój brat i 15 czerwca opuszczam Indie.
Ciężko w to uwierzyć.
Tak samo ciężko jak przed wyjazdem, że w ogóle tu się znajdę.


środa, 29 lutego 2012

Slumdog

Korzystając z uroków noszenia burki wybrałam się pewnego wieczoru do słynnego meczetu Haji Ali.
Pomimo położenia na mojej ulicy, Pedder Road, dosłownie pięć minut spacerkiem, przez pół roku nie udało mi się go odwiedzić. Teraz jednak, niewidoczna, postanowiłam skorzystać z okazji.
Sam meczet powalającego wrażenia na mnie nie zrobił, za to, jak to zwykle w Indiach bywa, moją uwagę przykuło coś pozornie niezauważalnego.

Samotny, marnie ubrany mężczyzna stojący przy wyjściu.

W pewnym momencie wyciągnął w moją stronę rękę: "ammi, one cup of tea, please.." Zatrzymałam się i podeszłam do niego. Prafful, który był ze mną, przyniósł mu tą herbatę, a ja z Conorem, który też był z nami, zaczęliśmy rozmawiać.
Powiedział, że tak naprawdę pochodzi z Haryany. Jest bardzo chory i nie ma pieniędzy na leki, które musi kupować co tydzień za 300 rupii. Miał w oczach tak przejmujący smutek... do tego wszystkiego posługiwał się biegle angielskim, dość niespotykane wśród żebraków. Już, już wyciągałam portfel , gdy zostałam gwałtownie odciągnięta i za odruch serca niebywale skrzyczana: "oszalałaś? nie możesz mu dawać pieniędzy! to wszystko jest ustawione, ci ludzie są trenowani, , a kasa idzie do kogoś z góry... w ten sposób ich wspierasz." Na moje zdziwione spojrzenie padła tylko jedna odpowiedź:
"To są Indie" .
Przykro to mówić, ale okazuje się, że to, co ukazane zostało w filmie "Slumdog Millionaire" - przestępcze siatki wykorzystujące ludzi, często dzieci, by na tym zarobić - to wszystko prawda.
I paradoksalnie naiwni ludzie o dobrych sercach to ich najwięksi sprzymierzeńcy.

....Indie.


niedziela, 26 lutego 2012

Po pierwsze, dziękuję wszystkim którzy na mnie głosowali :) zajęłam 28 miejsce w top setce ( w sumie nominowano 238 blogów) .

*

No więc, po kolei... mam trochę zaległości.

Zaraz po powrocie z Kutchu Rotary zabrało mnie na jedną ze swoich akcji, Blood Donation Camp. Był czerwony autobus, stanowisko na którym wypełniało się ankietę itd. Moim zadaniem było zaczepianie przechodzących ludzi i proponowanie, by poświęcili pięć minut na ten szczytny cel.
Niestety, szło dosyć ... opornie.
Pomijając fakt, że wybrano dosyć słabą lokalizację - blisko peronu kolejki, więc wszyscy strasznie się spieszyli ; ludzie po prostu jakby... nie byli zainteresowani? Niektórzy otwarcie oświadczali , że boją się widoku krwi (jakie samolubne...) , niektórzy tylko potrząsali głową i odchodzili.
Dziwne. Bardzo.
Ja sama strasznie chciałam, ale niestety nie mam jeszcze skończonych osiemnastu lat . Pech.


*

A teraz pora na to, co zapowiedziałam w poprzedniej notce:

Jak poradziłam sobie z non stop gapiącymi się na mnie ludźmi, robiącymi mi zdjęcia dziwnymi facetami, gwiżdżącymi i uważającymi mnie za prostytutkę obleśnymi starymi facetami i innymi tego typu okazami?

Moja decyzja przez niektórych została uznana za dosyć dramatyczną, i w sumie było w tym sporo racji, Anita (pierwsza host mama) stwierdziła, że oszalałam, jednak większość osób była naprawdę przychylnie nastawiona i ze zrozumieniem podeszła do mojego wyboru.
Byłam już naprawdę bezsilna, a sytuacja osiągnęła punkt krytyczny kiedy pewnego wieczoru, na zatłoczonym peronie Bombaj Centrum, ktoś bezczelnie złapał mnie za tyłek.
Wtedy też stwierdziłam, że jednak to zrobię; że mam dosyć, i to jedyne wyjście.

Tak więc już od ponad miesiąca nie ruszam się z domu bez burki.

Czuję się swobodnie, czuję się wolna. Nie mam w sobie tylu negatywnych emocji, bo sama przestałam je wzbudzać. Nikt nie zwraca na mnie uwagi, nie wzbudzam żadnych sensacji poruszając się nawet w największym tłoku.
A przede wszystkim: wreszcie przestałam widzieć ręce, a zaczęłam zauważać ludzi.


tyle na dziś :)





czwartek, 16 lutego 2012

Kutch

W dniach 12 - 16 stycznia wyjechaliśmy wszyscy w podróż na pustynne tereny Gujaratu - stanu leżącego tuż nad Maharashtrą, ojczyzny naszego ojca narodu Mahatmy Gandhiego ;).
Oficjalnym językiem jest tam bardzo dziwnie brzmiące gujarati (ciekawostka: wiele osób powiedziało mi, że "kocham cię" brzmi bardzo gudźaracko) , stolicą stanu jest Gandhinagar a największymi miastami - Ahmedabad i Surat.
Gudźarat to chyba jedyny stan w Indiach, w którym panuje oficjalny zakaz picia alkoholu.

Po męczącej (jak zwykle) i chyba pierwszy raz tak edukacyjnej (mam historię Meksyku w małym palcu i jestem naprawdę zafascynowana! co za cudowny kraj) podróży pociągiem i dosyć zaskakującym powitaniu na peronie czerwonymi różami wsadzono nas do autokaru w kierunku Rann Kutch - niewielkiej miejscowości, w której właśnie odbywał się tradycyjny festiwal regionalny. Po drodze zbombardowano nas wszelkiej maści informacjami na temat tego jakże pięknego miejsca, ale jako że indyjskie pociągi są niebywale wykańczające, nikt nie słuchał. Wybaczcie więc, nie podzielę się niczym ciekawym, miałam wtedy w głowie tylko mydło. Jedyne, co zapamiętałam, to to, że gdybyśmy jechali cały czas tą drogą, na której wtedy byliśmy, nie zatrzymując się, po dwóch godzinach dotarlibyśmy do Pakistanu. Fajne.

Po dłuższym czasie i krótkiej przerwie na herbatę dotarliśmy na miejsce. Na samym środku pustynnego stepu rozbite było obozowisko. Podzielono nas w pary i wszyscy pobiegliśmy zgodnie do białych namiotów spełniać swoje największe marzenie, a mianowicie wziąć ciepły prysznic.
Zostaliśmy zaskoczeni, bo wnętrza tych niepozornych domków wyglądały jak małe pałace - łóżka z baldachimami, śliczne łazienki i nastrojowe lampki.

Przed obiadem, pojechaliśmy oglądać zachód słońca na Białą Pustynię. Cała pokryta solą, wyglądała naprawdę pięknie.
Następnego dnia wszyscy wybrali się w piżamach oglądać z kolei wschód, oprócz mnie i Gaby, które jak zwykle nie mogłyśmy zwlec się z łóżek.
Swoją drogą, Gujarat to potwornie zimne miejsce, przynajmniej w styczniu. Pomimo , że połączyłyśmy nasze łoża, że miałam na sobie dwa swetry, grubą piżamę i ciepłe skarpety, i nawet pomimo faktu, że spaliśmy w trójkę (Andres z niewiadomych przyczyn w środku nocy wpakował nam się do łóżka) , umierałam z zimna.

W następnych dniach zwiedziliśmy pałace gudźaratu, których historiami nie będę was zanudzać, a także przejechaliśmy się na wielbłądzie! Zdecydowanie preferuję te słodkie stworzonka niż słonie.
To, co zasługuje na szczególną uwagę to przyroda. Stepy, pustynie, góry; syciłam tym oczy tak długo, jak mogłam. Moja radość znacznie wzrosła, kiedy ostatniego dnia, w drodze na pociąg, zatrzymaliśmy się w miejscu przypominającym połączenie parku narodowego i schroniska górskiego. Kiedy wspięliśmy się na sam czubek góry, w pobliżu tego "schroniska" zaczęliśmy sobie robić zdjęcia z flagami. W końcu jednak nam się to znudziło, a jako że mieliśmy jeszcze trochę czasu, poszłam z Sashą rozejrzeć się po okolicy.
I cóż.
Przyznaję, że od bardzo, bardzo dawna, nie widziałam niczego, co tak by mnie przeraziło.
I chyba nie ma na świecie rzeczy, którą trudniej byłoby mi zrozumieć.

Hindusi to niebywali, przerażający, obleśni śmieciarze.

Kompletnie nie szanują bogactwa swojej przyrody.

W całym swoim życiu nie widziałam tylu śmieci w jednym miejscu. Do tego w tak pięknym miejscu.

Nie czaję tego, zupełnie nie ogarniam, jak można być tak głupim? Jak można przyjeżdżać, by zobaczyć trochę nietkniętej przyrody, po czym tak strasznie ją niszczyć?

Już przyzwyczaiłam się do faktu, że w Indiach nie ma koszy na śmieci i wszystko wyrzuca się na ulicę, przez co te wyglądają jak wielkie śmietniska. Ale nie jestem w stanie zrozumieć takiej głupoty.

Tym smutnym akcentem skończę opowiadanie o Gudźaracie, to była rzecz, która wstrząsnęła mną najbardziej - przepiękna natura niszczona przez potwornie durnych ludzi.
Tylko w Indiach.

*

Zaraz po powrocie z Kutchu Andres nam się rozchorował (zapalenie wyrostka) a zaraz po nim Terkel (infekcja gardła). Oboje leżeli w szpitalach, zdjęcia z wizyt u Andresa na picassie ;) (Terkela niestety nie udało mi się odwiedzić).
Prawdopodobną przyczyną w obu przypadkach było jedzenie na ulicy. Ach te niemyte rączki.

Wiem, że ostatnio nie brzmię zbyt sympatycznie, ale cóż - po prostu tęsknię.
W końcu i taki moment musi nadejść ;)
Przepraszam wszystkich, którzy czekają na nowe posty, naprawdę się staram ale tak dużo się dzieje, że już kiedy mam chwilę to albo śpię, albo czytam, albo - ok , głupio się przyznać ale - siedzę na kwejku, bo po prostu nie mam siły myśleć. A jako że nie lubię pisać na odwal, z błędami i tak dalej, wolę posiedzieć nawet i kilka tygodni nad jednym wpisem, co niestety powoduje, że pojawiają się rzadziej.

W następnej notce o tym, jak poradziłam sobie raz na zawsze z natrętnymi Hindusami a także o wielkiej konferencji całego dystryktu, czyli jednym z najbardziej udanych dni mojej wymiany :)

Już niedługo!

wtorek, 31 stycznia 2012

KONKURS

Zostałam nominowana w bardzo fajnym konkursie na setkę najlepszych blogów o życiu zagranicą : 'Top 100 International Exchange and Experience Blogs ' .
Byłoby miło, gdybyście zagłosowali, jeśli lubicie mnie czytać:)


wtorek, 17 stycznia 2012

Christmas Time

Wypadałoby napisać coś o tych kilku grudniowych dniach, jako że były to najdziwniejsze święta w moim życiu.
Tak jak w każdym kraju, tak i święta w Indiach zaczynają się przed i trwają długo po Wigilii.
I na te kilka dni przed miałam zdecydowanie gorszy moment. Tęskniłam za rodziną w Polsce, za świąteczną atmosferą i śniegiem. Nie miałam ochoty nigdzie się ruszać, tylko siedzieć zakopana po uszy w kołdrze słuchając "We wish you a Merry Christmas" i podkopując sobie humor.
A podkopał się sam wystarczająco, kiedy 21 grudnia, w środę, przyszli znajomi Sany, mojej host siostry, i razem ubieraliśmy bożonarodzeniowe drzewko. W plastikowe bombki. Pomimo, że było całkiem zabawnie, wszystko to wydawało mi się tak sztuczne jak ta choinka. Nie wiem, czy powodem było to, że dla nich Boże Narodzenie to tylko i wyłącznie komercyjne święto czy po prostu palmy za oknem - nie było tego niepowtarzalnego klimatu, który tak naprawdę jest najważniejszy. Wcale.
Wieczorem poszliśmy na imprezę do klubu, wróciliśmy jednak dosyć wcześnie, jako że ludzi było zbyt dużo... tak właśnie, o to co robią Hindusi w tym okresie: imprezują, i zupełnie nikogo to nie dziwi. Hm.

Następnego dnia Gaby obchodziła swoje siedemnaste urodziny. :)
Jakiś czas temu z candies przerzuciliśmy się do jugheads, tak więc do tego właśnie pubu, zaopatrzeni w pyszny czekoladowy tort, udaliśmy się tuż po spotkaniu z rotary. Jako wspólny prezent daliśmy jej stworzoną przez nas książkę, w której każdy umieścił swój list do niej.
zdjęcia na picassie;)

W Wigilię, z samego rana, zadzwonił do mnie Andres czy nie zechciałabym do niego przyjechać. Jako że nie miałam nic innego do roboty wsiadłam w pociąg i pojechałam do Maladu. Siedzieliśmy, gadaliśmy i zjedliśmy lunch. Potem poszliśmy do Infinity Mallu, żeby naprawić telefon Andresa (zacinające się bbm to tragedia, jeśli jest się zakochanym w hinduskiej dziewczynie i chce się mieć z nią [bezustanny] kontakt) . Tam spotkaliśmy jego przyjaciela z Boliwii, który poszedł z nami do serwisu. W drodze powrotnej wstąpiliśmy do pierwszej hostrodziny Andresa. Dostałam deser z marchewki i pierwszy świąteczny prezent: ręcznie wyszywaną torbę. Po powrocie rozmawiałam z rodziną na skypie, patrząc z monitora jak ubierają choinkę. Wieczorem pojechaliśmy do domu Conora w Borivali, na wigilijną międzynarodową kolację. Każdy miał coś przygotować, Conor właśnie kończył przyprawiać niekoniecznie amerykański makaron. Jako że jego rodzina jest ściśle wegetariańska (nie jedzą nawet jajek) , zrezygnowałam z prób wymyślenia co by tu przyrządzić , i zaczęłam nabijać pomarańcze goździkami. Jak się okazało, to wyłącznie europejski zwyczaj; który jednak Ameryce oraz Indiom bardzo się spodobał.:) Oprócz naszej trójki przyjechać miały jeszcze Sasha i Antonia. Czekaliśmy na nie bardzo długo, piekąc nabite na wykałaczki marshmallows. W końcu zadzwoniliśmy, i co się okazało? Jakimś cudem znalazły się w Dombivali, i właśnie jechały taksówką do Borivali...otóż, nie znając kompletnie przedmieść, wydawało im się, że obie dzielnice położone są blisko (i to 'vali , i to 'vali') , niestety , były w błędzie. Nim do nas dotarły minęło półtorej godziny, a uroczą kwotę 950 rupii uwieczniliśmy na kliszy fotograficznej:)
Sasha przyrządziła duński pudding (przepyszny, i jakże tuczący), a Antonia ryż z warzywami. Ja w tym czasie, wciąż nabijając pomarańcze, zadzwoniłam na skypie do mojej rodziny w Polsce, która właśnie miała wigilijną kolację. Pozostali wzięli ze mnie przykład i tak poznałam prawdziwe matki i ojców moich przyjaciół (pozdrowienia dla Edyty!:))
Zrobiło się jakoś bardzo rodzinnie, i , o dziwo.. świątecznie. Aby klimatu było zadość postanowiliśmy udać się na mszę... była to jedna z najdziwniejszych rzeczy, jakie w Indiach widziałam. Ogromny stadion, czy cokolwiek to było, mnóstwo, mnóstwo ludzi ludzi, siedzących na plastikowych krzesełkach lub po prostu stojących tłumnie przed wejściem, telebimy i zmontowany, prosty ołtarz na podwyższonej scenie. Wszyscy ubrani byli niebywale odświętnie, czasem wręcz tandetnie, w święcące, pobłyskujące brokatem stroje. Kobiety były ufryzurowane i starannie umalowane (nawet małe dziewczynki, tak, tutaj czterolatki z pełnym makijażem i na obcasach są na porządku dziennym) . Wszyscy, oprócz nas, co oczywiście przyciągało uwagę. W pewnym momencie w każdym rzędzie podano papierową torbę - trzeba było wziąć sobie z niej ciasteczko i podać dalej. Forma opłatka? nie mam pojęcia. Następnie ksiądz z ambony (??) poprosił, by ludzie "nie rzucali się" na jedzenie po mszy, i zapewnił, że "kawy wystarczy dla wszystkich" . Zareklamowano jeszcze najnowszą książkę o wdzięcznym tytule "The Bible Diary", pogadano chwilę o niczym, i.. koniec. Jak się okazało, przyszliśmy na samą końcówkę, podczas trwających ogłoszeń parafialnych. Zanim ludzie zaczęli wstawać i wychodzić, na telebimach pojawił się tekst radosnej świątecznej piosenki, którą wszyscy entuzjastycznie wyśpiewali. Żadnych smętnych kolęd. Ani jednej.
Wyszliśmy na zewnątrz, za bramę i pochodziliśmy trochę. W Borivali mieszka mnóstwo chrześcijan (nie wiedziałam, że aż tyle) ; i wszystkie domy i sklepy ozdobione były świątecznymi dekoracjami i lampkami choinkowymi; bardziej, niż gdziekolwiek indziej w Mumbaju. Wszędzie mnóstwo choinek, Jezusków i Mikołajów. Pomyślałam, że gdyby do tego radosnego krajobrazu dodać jeszcze trochę śniegu, byłoby idealnie.;)
Śnieg jednak się nie pojawił, a my wróciliśmy do domu i poszliśmy spać.

W Boże Narodzenie obudziłam się o siódmej rano, z trudem zwlekłam z materaca, na którym spałam razem z Andresem, umyłam się, ubrałam i powlokłam do kuchni, gdzie host mama Conora poczęstowała mnie kawą i kawałkiem świątecznego ciasta oraz wręczyła prezent.
Wciąż śpiąca nieśpiesznie opuściłam mieszkanie. Było jednak coś, co natychmiast mnie obudziło, gdy tylko stanęłam na ulicy, próbując złapać rikszę. Coś bardzo niepokojącego.
Cisza.
Puste drogi. Nieliczne samochody i riksze, pojedynczy ludzie przemykający ulicami w kierunku swoich biur i uczelni. To dosyć niesamowite doświadczenie; gdy jest się już przyzwyczajonym do nieustannego gorąca i tłoku, a tu nagle robi się jakoś tak... przyjemnie? To miasto można określić setkami przymiotników, jednak 'przyjemny' to ostatnie słowo, jakiego kiedykolwiek użyłabym w stosunku do tego dziwnego tworu jakim jest Bombaj.. A jednak.
Opatulona szczelnie wielką chustą, w za dużej bluzie, przysypiałam, jadąc pustym (sic!) pociągiem do domu. Kiedy już dotarłam, dostałam od host rodziców prezent. Podziękowałam i pognałam do łazienki, jako że miałam naprawdę niewiele czasu - o 10 mieliśmy świąteczne spotkanie z Rotexem w Bandrze. Poszliśmy do kościoła, a potem na lunch, podczas którego wszyscy dawali sobie prezenty (dostałam słodziutkiego misia od Andresa, którego nazwałam Szczebrzeszyn) . W międzyczasie zdolna Marianna zdążyła się oczywiście o coś potknąć, i rozwalić sobie nowo zakupione klapki. Po spotkaniu z Rotexem miałam zamiar powędrować w kierunku kosza na śmieci (swoją drogą, ciężko takowy znaleźć gdziekolwiek) i kupić nowe obuwie, jednakże zostałam przed tym czynem powstrzymana - bowiem, moi drodzy, w Indiach da się naprawić dosłownie WSZYSTKO! Tak więc przydrożny szewc, jakich w tym pięknym kraju pełno na każdym kroku, zaszył mój klapek , i zamiast 200 rupii zapłaciłam 5.
A wieczorem... ktoś chyba miał dość moich ciągłych narzekań i tekstów typu : "nie ma śniegu, nie ma świąt" i zabrał mnie do restauracji całej zrobionej z... lodu! Dostaliśmy płaszcze, rękawiczki, i obiad; pomimo tego strasznie zmarzłam, jako że nieprzygotowana na taką niespodziankę miałam na sobie tylko krótką letnią sukienkę. Po wyjściu zdecydowanie doceniłam indyjską, parną pogodę. ;) Potem pojechałam do domu Andy w Kandivali, gdzie razem z Gaby, Lethicią, Marią i Bonnie spędziłyśmy noc. Znowu dostałam prezent od host mamy Andrei.
Kolejny dzień spędziłam z Lethicią; zaprosiła kilkoro znajomych do siebie, i jej host rodzice zabrali nas do radżasthańskiej restauracji. (picassaaaa)
30 grudnia razem z Rotexem poszliśmy do sierocińca dla dzieci z AIDS. To było niesamowite doświadczenie, te dziewczynki były takie otwarte i przyjazne... bawiliśmy się z nimi, tańczyliśmy, one uczyły nas hindi i bharatnatyam.. na koniec cały czas mówiły do mnie "please didi, come again!" . To piękne a jednocześnie strasznie smutne; ile radości sprawił im zwykły fakt, że ktoś się nimi zainteresował.
Potem był Sylwester, którego nie ma co tu opisywać, i NOWY ROK ! który zaczął się najlepiej jak tylko mógł - w mojej duchowej ojczyźnie, w Indiach.

*
z innych nowości:

niedawno zaczęliśmy praktyki taneczne na wielką konferencję dystryktu, która odbędzie się pod koniec lutego. Teraz codziennie spotykamy się w siedzibie Rotary w Juhu (dzielnica znana , jako że większość gwiazd w niej mieszka) .
tu trochę naszych wysiłków (ten album będzie aktualizowany;)

+ zaczęłam ćwiczyć jogę! :D

ZDJĘCIA:


tu i tu takie codzienne zycie jak kogoś interesuje ;)

sobota, 7 stycznia 2012

RYLA & RED

Zaraz po powrocie z Południa zmieniłam rodzinę. Teraz mieszkam z Marwarczykami, co oznacza, że pochodzą z Radżastanu. Daleko nie odeszłam, bo tylko na drugą stronę ulicy;)

Dwa dni po zmianie pojechałam na organizowaną przez jeden z klubów Rotary w Bombaju RYLĘ (Rotary Youth Leadership Awards) . Odbyła się ona w Igatpuri, małym miasteczku, 3 godziny drogi z Bombaju.
Już pierwszego wieczoru, od razu po przyjeździe, podzielono nas na kilkanaście grup i każda z grup miała lidera. W tych zespołach mieliśmy pracować razem już do końca wyjazdu. Dostawaliśmy przeróżne zadania i gry do zaliczenia . Niektóre były bardzo proste, niektóre wręcz przeciwnie... jak na przykład przechodzenie na linie między budynkami, albo schodzenie pionowo po ich ścianach (to chyba była najbardziej przerażająca rzecz dla mnie; kiedy musiałam postawić nogę na krawędzi zaczęłam krzyczeć, że czuję się, jakbym popełniała samobójstwo) . Co jednak dużo ważniejsze: poznałam mnóstwo świetnych ludzi! Specjalnie dobrano nas tak, że praktycznie nikogo się w swojej grupie nie znało (wszyscy exchange students byli rozdzieleni) . Podobnie, jeśli chodzi o pokoje. Na początku trochę się wkurzaliśmy, ale potem i tak wszyscy stwierdzili, że to była najlepsza decyzja. :) Gorszą stroną takiego stanu rzeczy był przykry fakt, że stanowiłam ogólną atrakcję; co czasem było śmieszne, czasem irytujące, a w jednym przypadku wyjątkowo dziwne: chłopak, o którego istnieniu nie miałam pojęcia, podczas zadania, które polegało na przedstawieniu swojej przyszłości w formie 'mapy myśli',wyznał mi miłość, pisząc moje imię na tymże plakacie.
Z exchange students pojechałam ja, Gaby, Andy, Lethicia, Lais, Bonnie i Conor; plus czworo ludzi z innego programu "Jamboree" (nie chce mi się wyjaśniać na czym to polegało, w każdym razie byli w Bombaju tylko na 5 tygodni) : Manuel ze Szwajcarii, Stephanie z Francji, Ricky z Australii i Manca ze Słowenii, która była z nami też na south trip. Wiadomo, trzymaliśmy się razem, ale jednak nie zawsze była okazja, tak więc chcąc nie chcąc zawieraliśmy nowe znajomości.
Co jeszcze ciekawe, codziennie serwowano nam jedzenie z innego rejonu Indii - był gujarat, południe i północ. Zapadł mi w pamięć południowy deser, który smakował i wyglądał zupełnie jak pasta do zębów...
W dwa ostatnie wieczory zorganizowano nam DJ night, tańczyliśmy całą noc, i wbrew pozorom było fajnie.;) Raz odbył się również pokaz mody, każdy dostał jakiś moralizatorski temat (moja grupa miała nastoletnie ciąże...) i mieliśmy w jakiś sposób to przedstawić, z udziałem jednego chłopaka i jednej dziewczyny. Jako że żadna z dziewczyn nie była zbyt chętna , mieliśmy dwóch chłopaków i zajęliśmy drugie miejsce.:)
RYLA trwała tylko trzy dni, zdążyłam jednak strasznie się rozchorować. Codziennie musieliśmy wstawać o 5 rano i być punktualnie na apelu, potem przed dwie godziny jakieś zadania, i dopiero potem śniadanie.. oprócz tego w nocy było potwornie zimno (znowu popełniłam ten sam błąd i nie wzięłam ze sobą bluzy..) Wróciłam do Bombaju potwornie chora i zmęczona, ale jednak, z wielu powodów, było warto!

Kolejną fajną rzeczą, która zajęła mi mnóstwo czasu i przygotowań i przez którą byłam wiecznie zajęta był RED - Rotary Environmental Destination , festiwal w którym brały udział wszystkie kluby Rotaractu w Bombaju (czyli jak można się domyślić dosyć duże wydarzenie) . Tak więc bawiłam się w modelkę na pokazie mody, zawarłam kolejne nowe znajomości; a z jedną dziewczyną, Gauri, bardzo się zaprzyjaźniłam i od tamtego czasu często się spotykamy:) Od rana do nocy przygotowywaliśmy się, obmyślając kostiumy i morderczo ćwicząc układ choreograficzny.
Jednak tuż przed pokazem wynikła dosyć śmieszna sytuacja; otóż prezydent Rotaractu z mojego collegu, Kunal, zawołał mnie do siebie, dosłownie 15 minut przed wyjściem na scenę. Właśnie ktoś mu przekazał, że niestety exchange students nie mogą brać udziału w konkursach. Jeśli ktoś by się zorientował, zostalibyśmy zdyskwalifikowani... plan był więc taki, bym udawała, że nazywam się Samina Jhahangi i jestem pół-Hinduską, pół-Iranką (to miałoby tłumaczyć jasną skórę i włosy..) , takie też dane podano na karcie zgłoszeniowej do konkursu. Nikt się nie zorientował, a my zajęliśmy drugie miejsce, tacyśmy sprytni.

zdjęcia: