wtorek, 17 stycznia 2012

Christmas Time

Wypadałoby napisać coś o tych kilku grudniowych dniach, jako że były to najdziwniejsze święta w moim życiu.
Tak jak w każdym kraju, tak i święta w Indiach zaczynają się przed i trwają długo po Wigilii.
I na te kilka dni przed miałam zdecydowanie gorszy moment. Tęskniłam za rodziną w Polsce, za świąteczną atmosferą i śniegiem. Nie miałam ochoty nigdzie się ruszać, tylko siedzieć zakopana po uszy w kołdrze słuchając "We wish you a Merry Christmas" i podkopując sobie humor.
A podkopał się sam wystarczająco, kiedy 21 grudnia, w środę, przyszli znajomi Sany, mojej host siostry, i razem ubieraliśmy bożonarodzeniowe drzewko. W plastikowe bombki. Pomimo, że było całkiem zabawnie, wszystko to wydawało mi się tak sztuczne jak ta choinka. Nie wiem, czy powodem było to, że dla nich Boże Narodzenie to tylko i wyłącznie komercyjne święto czy po prostu palmy za oknem - nie było tego niepowtarzalnego klimatu, który tak naprawdę jest najważniejszy. Wcale.
Wieczorem poszliśmy na imprezę do klubu, wróciliśmy jednak dosyć wcześnie, jako że ludzi było zbyt dużo... tak właśnie, o to co robią Hindusi w tym okresie: imprezują, i zupełnie nikogo to nie dziwi. Hm.

Następnego dnia Gaby obchodziła swoje siedemnaste urodziny. :)
Jakiś czas temu z candies przerzuciliśmy się do jugheads, tak więc do tego właśnie pubu, zaopatrzeni w pyszny czekoladowy tort, udaliśmy się tuż po spotkaniu z rotary. Jako wspólny prezent daliśmy jej stworzoną przez nas książkę, w której każdy umieścił swój list do niej.
zdjęcia na picassie;)

W Wigilię, z samego rana, zadzwonił do mnie Andres czy nie zechciałabym do niego przyjechać. Jako że nie miałam nic innego do roboty wsiadłam w pociąg i pojechałam do Maladu. Siedzieliśmy, gadaliśmy i zjedliśmy lunch. Potem poszliśmy do Infinity Mallu, żeby naprawić telefon Andresa (zacinające się bbm to tragedia, jeśli jest się zakochanym w hinduskiej dziewczynie i chce się mieć z nią [bezustanny] kontakt) . Tam spotkaliśmy jego przyjaciela z Boliwii, który poszedł z nami do serwisu. W drodze powrotnej wstąpiliśmy do pierwszej hostrodziny Andresa. Dostałam deser z marchewki i pierwszy świąteczny prezent: ręcznie wyszywaną torbę. Po powrocie rozmawiałam z rodziną na skypie, patrząc z monitora jak ubierają choinkę. Wieczorem pojechaliśmy do domu Conora w Borivali, na wigilijną międzynarodową kolację. Każdy miał coś przygotować, Conor właśnie kończył przyprawiać niekoniecznie amerykański makaron. Jako że jego rodzina jest ściśle wegetariańska (nie jedzą nawet jajek) , zrezygnowałam z prób wymyślenia co by tu przyrządzić , i zaczęłam nabijać pomarańcze goździkami. Jak się okazało, to wyłącznie europejski zwyczaj; który jednak Ameryce oraz Indiom bardzo się spodobał.:) Oprócz naszej trójki przyjechać miały jeszcze Sasha i Antonia. Czekaliśmy na nie bardzo długo, piekąc nabite na wykałaczki marshmallows. W końcu zadzwoniliśmy, i co się okazało? Jakimś cudem znalazły się w Dombivali, i właśnie jechały taksówką do Borivali...otóż, nie znając kompletnie przedmieść, wydawało im się, że obie dzielnice położone są blisko (i to 'vali , i to 'vali') , niestety , były w błędzie. Nim do nas dotarły minęło półtorej godziny, a uroczą kwotę 950 rupii uwieczniliśmy na kliszy fotograficznej:)
Sasha przyrządziła duński pudding (przepyszny, i jakże tuczący), a Antonia ryż z warzywami. Ja w tym czasie, wciąż nabijając pomarańcze, zadzwoniłam na skypie do mojej rodziny w Polsce, która właśnie miała wigilijną kolację. Pozostali wzięli ze mnie przykład i tak poznałam prawdziwe matki i ojców moich przyjaciół (pozdrowienia dla Edyty!:))
Zrobiło się jakoś bardzo rodzinnie, i , o dziwo.. świątecznie. Aby klimatu było zadość postanowiliśmy udać się na mszę... była to jedna z najdziwniejszych rzeczy, jakie w Indiach widziałam. Ogromny stadion, czy cokolwiek to było, mnóstwo, mnóstwo ludzi ludzi, siedzących na plastikowych krzesełkach lub po prostu stojących tłumnie przed wejściem, telebimy i zmontowany, prosty ołtarz na podwyższonej scenie. Wszyscy ubrani byli niebywale odświętnie, czasem wręcz tandetnie, w święcące, pobłyskujące brokatem stroje. Kobiety były ufryzurowane i starannie umalowane (nawet małe dziewczynki, tak, tutaj czterolatki z pełnym makijażem i na obcasach są na porządku dziennym) . Wszyscy, oprócz nas, co oczywiście przyciągało uwagę. W pewnym momencie w każdym rzędzie podano papierową torbę - trzeba było wziąć sobie z niej ciasteczko i podać dalej. Forma opłatka? nie mam pojęcia. Następnie ksiądz z ambony (??) poprosił, by ludzie "nie rzucali się" na jedzenie po mszy, i zapewnił, że "kawy wystarczy dla wszystkich" . Zareklamowano jeszcze najnowszą książkę o wdzięcznym tytule "The Bible Diary", pogadano chwilę o niczym, i.. koniec. Jak się okazało, przyszliśmy na samą końcówkę, podczas trwających ogłoszeń parafialnych. Zanim ludzie zaczęli wstawać i wychodzić, na telebimach pojawił się tekst radosnej świątecznej piosenki, którą wszyscy entuzjastycznie wyśpiewali. Żadnych smętnych kolęd. Ani jednej.
Wyszliśmy na zewnątrz, za bramę i pochodziliśmy trochę. W Borivali mieszka mnóstwo chrześcijan (nie wiedziałam, że aż tyle) ; i wszystkie domy i sklepy ozdobione były świątecznymi dekoracjami i lampkami choinkowymi; bardziej, niż gdziekolwiek indziej w Mumbaju. Wszędzie mnóstwo choinek, Jezusków i Mikołajów. Pomyślałam, że gdyby do tego radosnego krajobrazu dodać jeszcze trochę śniegu, byłoby idealnie.;)
Śnieg jednak się nie pojawił, a my wróciliśmy do domu i poszliśmy spać.

W Boże Narodzenie obudziłam się o siódmej rano, z trudem zwlekłam z materaca, na którym spałam razem z Andresem, umyłam się, ubrałam i powlokłam do kuchni, gdzie host mama Conora poczęstowała mnie kawą i kawałkiem świątecznego ciasta oraz wręczyła prezent.
Wciąż śpiąca nieśpiesznie opuściłam mieszkanie. Było jednak coś, co natychmiast mnie obudziło, gdy tylko stanęłam na ulicy, próbując złapać rikszę. Coś bardzo niepokojącego.
Cisza.
Puste drogi. Nieliczne samochody i riksze, pojedynczy ludzie przemykający ulicami w kierunku swoich biur i uczelni. To dosyć niesamowite doświadczenie; gdy jest się już przyzwyczajonym do nieustannego gorąca i tłoku, a tu nagle robi się jakoś tak... przyjemnie? To miasto można określić setkami przymiotników, jednak 'przyjemny' to ostatnie słowo, jakiego kiedykolwiek użyłabym w stosunku do tego dziwnego tworu jakim jest Bombaj.. A jednak.
Opatulona szczelnie wielką chustą, w za dużej bluzie, przysypiałam, jadąc pustym (sic!) pociągiem do domu. Kiedy już dotarłam, dostałam od host rodziców prezent. Podziękowałam i pognałam do łazienki, jako że miałam naprawdę niewiele czasu - o 10 mieliśmy świąteczne spotkanie z Rotexem w Bandrze. Poszliśmy do kościoła, a potem na lunch, podczas którego wszyscy dawali sobie prezenty (dostałam słodziutkiego misia od Andresa, którego nazwałam Szczebrzeszyn) . W międzyczasie zdolna Marianna zdążyła się oczywiście o coś potknąć, i rozwalić sobie nowo zakupione klapki. Po spotkaniu z Rotexem miałam zamiar powędrować w kierunku kosza na śmieci (swoją drogą, ciężko takowy znaleźć gdziekolwiek) i kupić nowe obuwie, jednakże zostałam przed tym czynem powstrzymana - bowiem, moi drodzy, w Indiach da się naprawić dosłownie WSZYSTKO! Tak więc przydrożny szewc, jakich w tym pięknym kraju pełno na każdym kroku, zaszył mój klapek , i zamiast 200 rupii zapłaciłam 5.
A wieczorem... ktoś chyba miał dość moich ciągłych narzekań i tekstów typu : "nie ma śniegu, nie ma świąt" i zabrał mnie do restauracji całej zrobionej z... lodu! Dostaliśmy płaszcze, rękawiczki, i obiad; pomimo tego strasznie zmarzłam, jako że nieprzygotowana na taką niespodziankę miałam na sobie tylko krótką letnią sukienkę. Po wyjściu zdecydowanie doceniłam indyjską, parną pogodę. ;) Potem pojechałam do domu Andy w Kandivali, gdzie razem z Gaby, Lethicią, Marią i Bonnie spędziłyśmy noc. Znowu dostałam prezent od host mamy Andrei.
Kolejny dzień spędziłam z Lethicią; zaprosiła kilkoro znajomych do siebie, i jej host rodzice zabrali nas do radżasthańskiej restauracji. (picassaaaa)
30 grudnia razem z Rotexem poszliśmy do sierocińca dla dzieci z AIDS. To było niesamowite doświadczenie, te dziewczynki były takie otwarte i przyjazne... bawiliśmy się z nimi, tańczyliśmy, one uczyły nas hindi i bharatnatyam.. na koniec cały czas mówiły do mnie "please didi, come again!" . To piękne a jednocześnie strasznie smutne; ile radości sprawił im zwykły fakt, że ktoś się nimi zainteresował.
Potem był Sylwester, którego nie ma co tu opisywać, i NOWY ROK ! który zaczął się najlepiej jak tylko mógł - w mojej duchowej ojczyźnie, w Indiach.

*
z innych nowości:

niedawno zaczęliśmy praktyki taneczne na wielką konferencję dystryktu, która odbędzie się pod koniec lutego. Teraz codziennie spotykamy się w siedzibie Rotary w Juhu (dzielnica znana , jako że większość gwiazd w niej mieszka) .
tu trochę naszych wysiłków (ten album będzie aktualizowany;)

+ zaczęłam ćwiczyć jogę! :D

ZDJĘCIA:


tu i tu takie codzienne zycie jak kogoś interesuje ;)

2 komentarze:

  1. Nabijanie pomarańczy goździkami to nie tylko europejski zwyczaj. Widziałam, jak w filmie "Ania z Zielonego Wzgórza" robiła to Maryla :-)

    OdpowiedzUsuń