sobota, 17 września 2011

tradycyjnie


W zeszłym tygodniu odbył się w naszym collegu "traditional day" - wszyscy przyszli ubrani w indyjskie , tradycyjne ubrania: dziewczyny miały na sobie głównie salwar kamizy (włącznie ze mną), zdarzały się jednak także sari, chłopcy: lungi (luźne spodnie) i dhoti (długie koszule).

Budynek wypełnił się kolorem; wszyscy wyglądali o niebo lepiej niż na co dzień. Wciąż nie mogę zrozumieć, dlaczego oni tak strasznie upierają się przy zachodnich ciuchach – ale cóż, ich sprawa. Nie jestem w stanie zmienić ich kultury – niby tak oczywista rzecz, a zdałam sobie z tego sprawę całkiem niedawno.

Tego dnia doznałam pierwszego załamania . Oprócz tradycyjnych strojów, wszyscy tradycyjnie się darli, jak to Hindusi mają w zwyczaju. Naprawdę, to jest niebywale głośny naród. I młoda część tejże nacji, w przedziale wiekowym od 15 do 20 lat, wytoczyła się na przerwie przed budynek. Tradycyjnie. Było potwornie gorąco i potwornie głośno. Zaczęłam robić się poirytowana, bo nikt nie był w stanie zrozumieć co mówię, i ja nie mogłam usłyszeć własnych myśli.

Miałam wrażenie, że ilość ludzi i temperatura powietrza wzrastają odpowiednio jak zbliżałam się do mojej granicy wytrzymałości.

Spojrzałam na ulicę przed szkołą. Zza zakrętu wytacza się powoli samotny samochód. Jedzie PUSTĄ ulicą i trąbi. Nie rozumiem tego. Nie próbuję.

Odźwierny otwiera bramę, by wpuścić owy samochód na teren college. Jest bardzo dużo ludzi i niewiele miejsca. Z przerażeniem , w zwolnionym tempie obserwuję, jak wyciąga z kieszeni gwizdek. Przykłada do spierzchniętych ust. Nabiera powietrza. Gwiżdże. Gwiżdże, i nie przestaje. Samochód, wciąż trąbiąc, wtacza się na dziedziniec i parkuje. Ostatnie, pożegnalne trąbnięcie.

Odźwiernemu jednak spodobało się nowe zajęcie i nie zamierza go porzucić. Już nie przestaje. Przez piętnaście minut przechadza się dziedzińcem i z zapałem gwiżdże . Kiedy słyszę przeciągły, piskliwy dźwięk tuż koło mojego ucha, któremu to towarzyszy trąbienie samochodów z ulicy i wrzaski ludzi dookoła mnie, czuję, że właśnie przekroczono moje granice. Miałam ochotę uciekać. Albo wydrzeć się na nich wszystkich, żeby wreszcie się zamknęli. Chociaż na minutę. Chociaż na sekundę. Poprosić całe te rozwrzeszczane miasto, żeby przez jedną chwilę było cicho.

Ale to niemożliwe w Bombaju.

Tu nigdy nie nastanie cisza.

Nawet w nocy, za oknem, słychać bezustanne odgłosy klaksonów i przejeżdżających samochodów.

Każdego ranka dokładnie o 7 rano jakiś człowiek przechadza się pod naszymi oknami i potwornie wrzeszczy coś w hindi – tak jak kiedyś, gdy byłam mała, pod blokami w dzielnicy, w której mieszka moja Babcia, chodził mężczyzna krzycząc „kartofle, kartofle, kartofle sprzedają”. Tylko, że jego hinduska wersja jest jakieś 25 razy głośniejsza – w końcu musi przekrzyczeć całe to wielkie miasto.

W ogóle, odnoszę wrażenie, że tutaj wszyscy ludzie mają jakieś głębsze, donośniejsze głosy . Nigdy w życiu w Polsce ani w żadnym innym kraju w którym byłam nikt nie potrafił wrzeszczeć tak głośno jak Hindusi. Ot, taka narodowa cecha.

Po powrocie do domu padłam na łóżko i popłakałam się. Zaczęłam zazdrościć moim znajomym z Polski, którzy żyją teraz na farmach w Nevadzie albo Teksasie. Zdałam sobie sprawę, że od półtora miesiąca nie widziałam nawet kawałeczka nietkniętego przez człowieka terenu. Jedyne zielone miejsce, które odwiedziłam, to park, podczas akcji przeciwko polio. Park w centrum Malabar Hill, jednej z największych dzielnic w Bombaju, otoczony zewsząd slumsami i wieżowcami.

Cisza.

Las.

Brak ludzi.

To jest to, czego teraz potrzebuję.

Zawsze myślałam, że jestem człowiekiem miasta. Po dwóch tygodniach spędzonych w Puszczy Białowieskiej z radością wracałam, wprost w opary spalin samochodowych, smrodu i syfu cywilizacji.

Kiedy stawałam twarzą w twarz z naturą, pojawiał się we mnie lęk. Nie wiem skąd się brał. Może stąd, że cywilizacja to najbardziej sztuczny wymysł z możliwych, do którego to musieliśmy się przystosować, a aby się przystosować – zapomnieć skąd tak naprawdę jesteśmy. Powracając, jesteśmy zmuszeni konfrontować się z samymi sobą.

Tradycyjnie Bombaj testuje mnie, ile jeszcze zniosę.

4 komentarze:

  1. Marianna, wyglądasz pięknie w tym tradycyjnym stroju :D Głowa do góry, jest dobrze :* Pozdrowienia z Trójmiasta, w którym robi się już zimno, Dobrawa K. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. No Kochana, rewelacja. Nie tylko stylistyczna. Babcia Susane i dziadek Keya byliby z Ciebie dumni. Serio. Pamiętaj, że pojechałaś z ich błogosławieństwem. Pamiętaj o zawiniątku od Keyi - trudno o większą bliskość z naturą niż ta indiańska. A las w pigułce masz w woreczku od cioci Eli. Dostałaś to na trudne momenty, może pora skorzystać. Trzymaj się córeczko, mimo hałasu. Tu ogród, morze i las wciąż na Ciebie czekają, razem z nami. Myślimy o Tobie.Całuję mocno. mama

    OdpowiedzUsuń
  3. Marianna, przesyłam ci mnóstwo ciszy z rezerwatu Six Nations w Kanadzie. Mnóstwo. Bierz ile ci trzeba. Ogień i garść tytoniu, drzewa, gwiazdy, Grand River - pozdrawiamy cię. :* Dorota White Water

    OdpowiedzUsuń
  4. Poczułam w trzewiach ten hałas. A jednak Ci zazdroszczę. Potwornie potwornie i strasznie. Kocham ten kraj sama nie wiem czemu, i nie wiem czemu jeszcze mnie tam niema. Nawet bym chciała, żeby mnie zabolał, tak jak Ciebie. Wysyłam ci dużo dobrych myśli, pluszowej ciszy i zapachu sosen. Trzymaj się tam. Agnieszka (Żelka)

    OdpowiedzUsuń