piątek, 30 grudnia 2011

hello south.

Dnia piątego listopada o godzinie 20 grupa osiemnastu exchange students z siedmiu krajów całego globu zebrała się na dworcu w Kurli by wyruszyć na pachnące herbatą i oceanem Południe.

Podróż trwała ponad 20 godzin. Niesamowite, że udało nam się to przeżyć... indyjskie pociągi są bowiem niebywale ciasne, brudne i głośne. Co jest jednak wielkim plusem; nie ma drzwi - o tym już kiedyś pisałam - tak więc umilaliśmy sobie czas siedząc całą noc na krawędzi pociągu i patrząc się bezmyślnie w ciemność. Po kilku godzinach mrok zaczął nabierać kształtów, po kolejnej godzinie niebo zmieniło kolor na jasno-różowy; by w końcu, ostatecznie oślepić nas blaskiem wyłaniającego się zza horyzontu słońca. Był to najpiękniejszy świt jaki w życiu widziałam. Znów poczułam, że kocham Indie jak dawniej; moje zmęczenie miastem błyskawicznie zniknęło. A jak później wynikło z rozmów, nie tylko ja tak czułam.. wszyscy potrzebowaliśmy odetchnięcia świeżym powietrzem; odpoczynku od hałasu Bombaju.
Naszymi innymi rozrywkami podczas jazdy, oprócz takich, których nie wypada tu wspominać; było oglądanie filmów. W sumie spędziliśmy w pociągach (z Bombaju do Kerali, z Kerali na Goa i z Goa do Bombaju) około 42 godzin, i całe szczęście Chris wziął ze sobą laptopa. Tak więc obejrzeliśmy: Incepcję, Shutter Island, Efekt Motyla i jeszcze dwa bardzo głupie filmy, których tytułów nie pamiętam. Siedzieliśmy tak całe noce (spanie w indyjskim pociągu to naprawdę desperacki krok), obłożeni kocami, kołdrami i poduszkami. Dzięki temu dało się jakoś znieść nawet przebiegające po nas wielkie karaluchopodobne robaki.


6 listopada o 4 nad ranem obudziły mnie nabożne śpiewy starszych Hindusek siedzących na przeciwko mojego łóżka. Przybyliśmy do miasta Kochi w stanie Kerala.
Tak zaczęły się niesamowite dwa tygodnie; jedna z najlepszych wypraw w moim życiu..Ta wycieczka niesamowicie nas wszystkich do siebie zbliżyła. Na wymianie inni exchange students są jak rodzina. Nie zawsze było dobrze, różne dziwne i przykre historie rozegrały się między nami, ale wbrew pozorom mam wrażenie, że to wszystko tylko nas wzmocniło. Przeżyliśmy razem tyle, że teraz nie wyobrażam sobie ich nieobecności w moim życiu.
Tak więc, w wolnych od zwiedzania chwilach, imprezowaliśmy ( większość hoteli miała baseny, więc możecie sobie wyobrazić, co się działo nocami, a jeśli nie możecie, to może i lepiej. ;)) albo graliśmy w "cat says" , zabawę, której nauczyła nas Lais.. Jej zasady są bardzo proste: jest zgaszone światło, wszyscy gdzieś się chowają, a jedna osoba chodzi po pokoju, i kiedy kogoś dotknie, mówi : "cat says...." i złapany musi odpowiedzieć "miauu" . Po tym szukający zgaduje, kto to jest. Jeśli zgadnie, złapany staje się szukającym, a jeśli nie... szukający musi zdjąć jedną warstwę ubrania (to ostatnie dodane przez nas;) . Tak więc gdyby ktoś wszedł do pokoju po około dwóch godzinach tejże jakże niewinnej zabawy, ujrzałby wrzeszczących, histerycznie biegających w ciemnościach półnagich ludzi.
To co, również zrobiliśmy, nieco z nudów, jednak można to uznać za sukces to : obcięcie włosów Andresa. Przez całą wycieczkę wszyscy męczyli go, by wreszcie obciął włosy, i w końcu się zgodził. Maria przedsięwzięła się tego czynu; i tak o to, pewnego wieczoru w Tamilnadu, kiedy wszyscy oglądali Disney Channel w jednym z pokoi, wkroczył Andres: inny człowiek! Zaraz potem próbowaliśmy spalić te włosy, co okazało się bardzo trudnym zadaniem (zdjęcia i filmik na picassie) . A właśnie, Disney Channel... nasza wspólna obsesja. Obejrzeliśmy Królewnę Śnieżkę, Kopciuszka (1,2) oraz Piotrusia Pana. Kiedy w jednym z hoteli z rozpaczą stwierdziliśmy, że telewizor nie posiada naszego ulubionego kanału, Sasha i ja zadzwoniłyśmy do recepcji z płaczem, i następnego dnia Disney Channel był.
Naszymi innymi, bardziej inteligentnymi rozrywkami, było prowadzenie dłuuuugich, głębokich rozmów na ważne tematy. Świetna sprawa, móc porozmawiać o wojnie, terroryzmie, migracjach, wszystkim tym, co teraz dotyczy każdego z nas z ludźmi o różnych punktach widzenia; pochodzących z różnych kultur. Przykładowo, Chris. Jest Niemcem, i czuje, że ciąży na nim brzemię przodków (jezu, jak to brzmi..) . Obecnie jest w trakcie lektury zakupionego w niezastąpionej Colabie "Mein Kampf" (w Niemczech jest to zabroniona pozycja) . Czytaliśmy razem, rozmawiając dużo, dużo, dużo, i muszę przyznać, że moja niechęć do Niemców, resztkowa co prawda, ale jednak, całkowicie zniknęła. (język nadal mi się nie podoba :P )
Albo rozmowa na temat terroryzmu i postrzegania islamu po 11 września 2001 roku z Bonnie, Conorem i Terkelem.. naprawdę, rzadko nadarza się okazja, by zrozumieć cały świat.
Zacznijmy jednak od początku.
Pierwsze, co należy powiedzieć, to że Południe jest zupełnie inne. W sumie każda część Indii to inny świat... Stany południowe sprawiły jednak wrażenie całkowicie odciętych od reszty kraju. Po pierwsze ludzie tam nie znają hindi (to znaczy, podobno znają ale udają, że nie). Tak więc przez dwa tygodnie nie mieliśmy ŻADNEJ okazji do praktyki. Faktem jest jednak, że ludzie na Południu mówią pięćset razy lepiej po angielsku niż gdziekolwiek indziej w Indiach. Pamiętam, jak byłyśmy zaskoczone, gdy pewnego razu rikszarz w Tamilnadu zaczął rozmowę ze mną, Gaby i Lais. To się nie zdarza w Bombaju, gdzie na początku wymiany mieliśmy ogromne problemy z poruszaniem się pociągiem, autobusem czy rikszą - nasz brak znajomości hindi i angielskiego kierowców skutkował zazwyczaj żałosnymi próbami porozumienia się na migi...lub wcale. I nigdy też nie przydarzyło mi się na Północy, gdzie z kolei hindi jest czystsze i ładniejsze niż w Bombaju.
Druga sprawa - południowy ideał mężczyzny. Niesamowite, jak różny od tego bombajskiego i zachodniego. Całe Indie opanowane są co prawda przez przemysł filmowy z Bombaju, czyli Bollywood, ale Południe również ma się czym pochwalić - filmami w telugu, malayalam i po tamilsku, czyli Tollywood, Kollywood (od Kodambakkam, głównego ośrodka przemysłu filmowego z Tamil Nadu) oraz Mollywood. Różnic jest wiele, jedną z tych ciekawszych jest zdecydowanie bardziej dosłowna erotyka Południa. Tutaj, dla przykładu, jedna z moich zdecydowanie ulubionych piosenek (Tollywood) :
http://www.youtube.com/watch?v=tgX8_Ct3FWI .
Powracając jednak do południowych przystojniaków, nawet w małych miasteczkach można natknąć się na każdym rogu na plakaty z takimi oto zachwycającymi buźkami:https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgUhZTGmHvgvbPMP6IyD_2hNsLgKJo8ixtWLLcY8ofLxJEO0a8yMs9KDs3bFdbAenUscapPrCzgO8lS7rKwpPa3njOY_tL1SeIgPnswWXSGfOAFgnlReAIETe15SE5hl8rUGzVZ-ez6u4-L/s1600/Chiranjeevi4.jpg
Czy to nie ciekawe, jak różnie ludzie potrafią postrzegać piękno?..
Po trzecie; to, o czym już wspomniałam, czyli PRZYRODA ! Nareszcie poczułam, że żyję.
Jeziora Kerali, wodospady Tamilnadu i pola herbaciane w Munnar - to wszystko sprawiło, że przyjeżdżając z wielkiego, hałaśliwego miasta, w którym spędziłam cztery miesiące, czułam się, jakbym trafiła do raju.
Po czwarte - religia. Południe Indii można uznać za jedyny sukces europejskich kolonizatorów. Hinduizm w tym rejonie jest niemalże niezauważalny; wszędzie można natknąć się na kościoły, kapliczki i krzyże. Oprócz wszechobecnego chrześcijaństwa, w Kerali miejsce znalazł sobie również judaizm. Żydzi stanowią pół procenta populacji indyjskiej, i ich największa część mieszka na południu.
Co idzie za kolonizacjami? Oczywiście język. Lethicia, Lais i Maria nie mogły się doczekać, kiedy wreszcie będą mogły porozmawiać po portugalsku na Goa. Niestety, nic takiego się nie wydarzyło. Pomimo wielu prób nie udało nam się znaleźć nikogo, znającego choćby słowo.

Kolejną różnicą jest nastawienie do turystów ludzi z południa. Podobno ta cecha dotyczy wszystkich Hindusów, ale w tamtych rejonach wydawała mi się bardziej odczuwalna... czyli myślenie , które między słowami "biały" i "bogaty" stawia ZAWSZE znak równości. Jest to strasznie wkurzająca sprawa, irytująca tym bardziej, że niewiele można na to poradzić. Chociaż i tak szczyt stanowił pewien młody chłopak, który w rodzimej przecież, bombajskiej Colabie, próbował sprzedać mi plastikowy wachlarz za 100 dolarów.

Powróćmy jednak do Kochinu, miasta w Kerali, do którego przyjechaliśmy. Prosto ze stacji autokar zabrał nas do hotelu. Tenże pojazd miał nam towarzyszyć przez następne dwa tygodnie bez przerwy (oprócz Goa), spaliśmy w nim, gadaliśmy, raz nawet, w Kanyakumari, urządziliśmy sobie wewnątrz niego imprezę (w której uczestniczyli również kierowcy).

Największym miastem Kerali jest Kochi, a stolicą stanu - Thiruvanthapuram. Językiem urzędowym jest malajalam, a tradycyjnym tańcem - kathakali, co ciekawe, wykonywany wyłącznie przez mężczyzn: http://shruti914.files.wordpress.com/2010/08/kathakali-mosaic-by-rahul-sadagopan1.jpg
Tyle z podstawowych informacji.
Ciekawostka przyrodnicza: w Kerali są delfiny. Dokładnie w wodach nadbrzeżnych miasta Kovalam. Wybraliśmy się tam pewnego razu, łodzią, cali podekscytowani, niestety, podczas trzygodzinnego rejsu nie udało nam się nic zaobserwować. Tak więc po jakimś czasie, znudzeni bezsensownym wbijaniem wzroku w wodę musieliśmy znaleźć sobie inną rozrywkę. Oczywiście pierwszą chętną do rozrywek osobą był Conor, który postanowił poprosić sternika, by pozwolił mu poprowadzić łódkę. Zgodził się, i tak w jego ślady poszli wszyscy, łamiąc tym samym rotariańskie przykazanie: 'don't drive' ;) .
Złamaliśmy je ponownie podczas dwóch dni spędzonych na jeziorach Kerali. No właśnie, przez dwa dni mieszkaliśmy na łódce ( a raczej dwóch) . To było niesamowite! Pierwsze kilka godzin spędziliśmy leżąc na tarasach i opalając się, potem oznajmiono, że wszyscy mamy przemieścić się na jedną łódkę, bo odpływamy. Niestety, Olivier, Antonia i Chris chyba nie usłyszeli komunikatu, i zostali sami na jednej łódce... nie będę komentować ich stanu , kiedy wrócili do nas wieczorem.
Płynęliśmy przez jeziora cały dzień. Machaliśmy do wioślarzy, obserwując codzienne życie toczące się na obu brzegach ciasnych przełęczy i zapierające dech w piersiach bogactwo indyjskiej przyrody. Wieczorem, kiedy oglądaliśmy jakiś głupi amerykański film w telewizji, zrobił się bardzo domowy klimacik, tak domowy, że zapomniałam, że jesteśmy na jeziorze i prawie poniosłam śmierć, wpadając do wody w przejściu między łódkami. Ostatecznie jednak nic się nie stało, a wieczorem oczywiście dzika impreza. Obowiązkowo.

Grzechem jest nie wspomnieć w temacie Kerali herbaty. Odwiedziliśmy jej wytwórnię w Madupatty, która to jest jedną z największych w Indiach. Te wszystkie maszyny, cała masa maszyn...Szczerze mówiąc nie miałam pojęcia, ile to trwa - od zebrania listków do ich zmielenia. Na koniec dokonałam obowiązkowego zakupu herbaty zielonej.
Keralska przyroda to jednak nie tylko jeziora i herbata. Mieliśmy okazję odwiedzić Eravikulam National Park, podobno najczystsze miejsce w Indiach. Wreszcie! Góry i ... zwierzęta. Eravikulam to jedno z nielicznych na Ziemi schronień dla zagrożonego gatunku kozy górskiej - Nilgiri. Roiło się tam od nich; były dosłownie na każdym kroku.
Poza tym stan ten słynie z ... oleju do włosów. Tak. Jak pewnie wszyscy wiedzą, a jeśli nie, to teraz mówię, hinduskim zwyczajem, by włosy były zdrowsze i piękniejsze, wciera się w nie olej. Zazwyczaj kokosowy, bo ładnie pachnie, ale może być jakikolwiek. (Rzeczywiście działa, polecam.) Tak więc w Kerali można dostać najlepszy.

Z Kerali udaliśmy się do Tamilnadu, gdzie było potwornie zimno. Co prawda na spotkaniu orientacyjnym przed wycieczką uprzedzili nas, że mogą być 'niższe temperatury' ale wtedy na tę wieść tylko zaśmiałam się pod nosem. W końcu Hindusi trzęsą się z zimna przy 20 stopniach, a przy 15 maszerują do sklepu w celu zakupu kożucha i rękawiczek (to nie jest żart, widziałam na własne oczy) . Kiedy jednak leżałam w moim hotelowym łóżku, szczękając zębami, byłam potwornie wściekła na samą siebie, że nie zaopatrzyłam się w ani jedną bluzę.
Z drugiej strony, kto by się spodziewał po indyjskim południu ..?
Kilka podstawowych informacji: stolicą Tamilnadu jest Madras (obecnie Chennai). Głównym językiem jest tamilski. Tańcem, który pochodzi z tego stanu jest BHARATNATYAM, czyli klasyczna świątynna sztuka, której obecnie się uczę.;)
Główną turystyczną 'atrakcją' jest oczywiście słynna Świątynia Minakshi (inaczej Parvati) znajdująca się w Madurai. Wielka, kolorowa, pełna korytarzy, świateł i malowideł na ścianach, sufitach i podłogach. Wszystko to tworzyło taką mistyczną, prawdziwie świątynną atmosferę, którą uwielbiam, niezmąconą nawet tłumami przewijających się wszędzie turystów.
Innym ważnym ośrodkiem jest Kanyakumari, w którym spędziliśmy kilka nocy. To portowe miasteczko słynie z ogromnego, stojącego na wodzie posągu jakiegoś hinduskiego świętego, do którego to płynie się łódką.
W ogóle, dużo się przemieszczaliśmy łódkami, jak pewnie zauważyliście. Raz nawet postanowiono zabrać nas na poranny (o 5 ) rejs, podczas którego będziemy mogli obserwować życie dzikich zwierząt w lasach Tamilnadu. Niestety, tej nocy nie zmrużyliśmy oka ani na sekundę,tak więc wycieczka wybitnie się nie udała: http://a5.sphotos.ak.fbcdn.net/hphotos-ak-snc7/313035_2370626743968_1199485264_32165495_773895956_n.jpg
+ i tak żadnych zwierząt nie było.
Trzy rzeczy, które najlepiej wspominam z Tamilnadu to :
... ocean. Nareszcie piękna plaża, czysta woda i wielkie fale. Surfowaliśmy na deskach non stop (nie powiem, że jestem w tym najlepsza, ale przynajmniej było śmiesznie) . W ogóle nie wychodziłam z wody. A wieczorem , widok zachodzącego nad Oceanem Indyjskim słońca, był niezapomniany. Nie mogłam uwierzyć, że naprawdę tam jestem. To wszystko, co kiedyś było tylko jakimiś nierealnymi marzeniami, teraz jest namacalną rzeczywistością.
Drugą rzeczą jest przejażdżka na słoniu! Co prawda krótka, ale jednak. :)
To także w Tamilnadu poszłam wraz z Bonnie, Lais i Lethicią na ajurwedyjski masaż. Zachęcone reklamą (Bonnie powiedziała, że nawet prezydent Indii zaszczyciła to miejsce swoją obecnością) udałyśmy się tam taksówką. Cóż... miejsce było wyjątkowo brzydkie i ponure: odrapane ściany, tu i ówdzie biegające mrówki.. spojrzałyśmy wymownie na Bonnie, ale nie zrezygnowałyśmy. I bardzo dobrze, bo to był najlepszy masaż w moim życiu. Na koniec wchodziło się do gorącej, parującej olejkami tuby (tylko głowa wystawała na zewnątrz). Czułam się potem niesamowicie, tak ... miękko.

Ostatnie 3 dni spędziliśmy na GOA. Indyjska stolica imprez.;)
Największym i najsłynniejszym miastem Goa jest VASCO DA GAMA (tak, jak ten odkrywca) , stolicą (przyznaję, że to musiałam sprawdzić na wikipedii, jako że nigdy o tym mieście nie słyszałam...) jest Panaji . Język urzędowy to konkani.
W dzień zwiedzaliśmy kościoły. W nocy imprezy na plaży (nasz hotel był tuż przy morzu). Właściwie każdą wolną chwilę spędzaliśmy pływając i wdrapując się na palmy (aż ostatecznie jedna, łamiąc się, prawie wszystkich zabiła -> dokumentacja na picassie) . Ostatniej nocy kilkoro z nas postanowiło pojechać do klubu. Zamówiliśmy taksówki i wyruszyliśmy.. jechaliśmy jakieś 40 minut. Przez las. Było całkiem pusto. Trochę się baliśmy, szczególnie, że dziwnym zrządzeniem losu wszystkim padły baterie na telefonie albo skończyła się kasa. Las, las, las, jakieś pola.. i nagle, w samym środku tego pustkowia, na wielkim wzgórzu ujrzeliśmy ogromny, świecący światłami na wszystkie strony budynek. Był to trzypiętrowy klub, z open barem, kilkoma salami tanecznymi i basenem... wróciliśmy o 5 nad ranem. ;)

Zauważyliście pewnie, że nie ma zdjęć. To dlatego, że blogspot oświadczył mi ostatnio, że przesadziłam, i albo wykupię więcej miejsca, albo nie mogę wstawiać zdjęć. Jedyne co mi zostaje w tej sytuacji to dawać linki na picassę: (tym samym niektórzy zobaczą trochę więcej niż powinni, ale trudno)

5 komentarzy:

  1. Yhh co można robić w nocy w basenie bo nie mogę się domyśleć/

    OdpowiedzUsuń
  2. haha imprezy w basenach są zawsze najlepsze;)

    OdpowiedzUsuń
  3. hej czytam Twojego bloga od początku i też planuje wyjazd do Indii, jednak mimo to trzęsę portkami. Naczytałam się o chorobach, których łatwo da się tam nabawić. Na co szczepiłaś się przed wyjazdem z Polski? Złapałaś jakieś choróbska?
    Pozdrawiam, Olka.
    :)

    OdpowiedzUsuń
  4. szczepiłam się na tężec, żółtaczkę, polio, wirusowe zapalenie wątroby i dur brzuszny. hahaha brzmi troche strasznie, ale chodziło w końcu o roczny wyjazd. przy mojej pierwszej wizycie w polnocnych indiach , mialam szczepionke chyba tylko na tężęc... (jesli się mylę popraw mnie mamo ;)) malaria jest jakimś tam zagrożeniem , szczegolnie na południu, ale tak naprawdę wystarczy coś trochę silniejszego niż OFF i jest się bezpiecznym ;) spędzilam tam 2 tygodnie, ja co prawda brałam tabletki na malarię, ale cala reszta psikała się sprayami i nikt nic nie złapał. tak więc nie ma się coś bać tylko ruszać w świat! indie są niesamowite:)

    OdpowiedzUsuń
  5. Amazing post.. stumbled upon it accidentally through your 'call for votes' at fb; the essence is very beautifully captured; interesting read for an Indian too!

    OdpowiedzUsuń