piątek, 12 sierpnia 2011

different






W środę, po zakupieniu uroczego misia dla Krish, poszłam na hindi.
Co prawda uczyłam się już trochę, ale w Polsce, i nikt nie wymagał ode mnie idealnej wymowy! tu było inaczej. Nimone dostała zadanie, a pani Rekha postanowiła się trochę nade mną poznęcać.. tak więc "k" "kh" "g" "gh" wymawia się w hindi bardzo gardłowo co było dla mnie prawie awykonalne.. po godzinie bolało mnie gardło, ale i tak wracając z Nimone do domu non stop ćwiczyłam na głos spółgłoski, co bardzo bawiło moją host siostrę.

Wczoraj z samego rana razem z moim counsolerem Rajnishem i host mamą pojechaliśmy na policję, żeby zarejestrować mój pobyt tutaj. Najpierw pojechaliśmy zrobić ksera niektórych dokumentów a mi zdjęcie legitymacyjne. Myślałam, że wejdę do studia czy coś, nie wiem w sumie czego się spodziewałam, ale jak w Polsce chodziłam robić zdjęcia do dokumentów trochę inaczej to wyglądało.. w każdym razie zostałam wepchnięta do jakiegoś malutkiego pomieszczenia z dwoma komputerami. Było tam kilkoro mężczyzn, żaden nie mówiący po angielsku. Postawili mnie przy ścianie, jeden facet wyjął aparat fotograficzny, zwykłego małego Nikona, i zaczął energicznie drapać się za uchem, patrząc na mnie znacząco. Byłam nieco zdziwiona, ale po chwili zdałam sobie sprawę, że próbuje mi dać do zrozumienia, że mam odgarnąć włosy, żeby było widać uszy. Ok. Odgarnęłam. Jeszcze ktoś wszedł do środka, ktoś wyszedł, ktoś czegoś chciał, ale ostatecznie zdjęcie gotowe. Z ulgą wyszłam na zewnątrz,miałam poczekać. Po 5 minutach przychodzi inny facet i rozkładając ręce mówi w hindi, że zdjęcie trzeba zrobić jeszcze raz bo nie widać uszu. Ok. Znowu pomieszczenie, znowu ktoś czegoś chce, tym razem spięłam włosy klamrą, żeby już nie było problemu. facet ma jednak znowu problem z uszami. Mówię, że naprawdę nic na to nie poradzę, że nie są odstające i nie widać ich wyraźnie na zdjęciu. To go chyba przekonuje, robi zdjęcie, ja wychodzę.
Po 10 minutach przychodzi do nas zmartwiony. "Nie widać uszu..." mówi smutno. Moja hostmama rozkazuje, żeby pokazał zdjęcia. Rzeczywiście, nie widać ich z frontu, bo ja jestem en face. "Widzi pani? nie ma uszu". Wykrzywiam sobie je tak, żeby były odstające i pytam czy tak jest lepiej. Trudno, bierzemy zdjęcia i jedziemy na policję.
Pierwsze wrażenie : tłok. Wielki tłok. Jedziemy windą na trzecie piętro, a tam tłok jest jeszcze większy. Mnóstwo białych, przerażonych twarzy. Siedzimy na metalowych krzesełkach i czekamy. W końcu nadchodzi nasza kolej, podchodzimy do młodej Hinduski w czerwonym sari o srogim wyrazie twarzy i przyklepanych włosach. Z uwagą przygląda się stosowi papierów, mojemu paszportowi i wizie, na której widnieje duży napis " to study at Jai Hind College, Mumbai" . Pyta, gdzie mam admission ze szkoły (papier w którym jest napisane że się tam dostałam) . Anita (hostmama) łapie się za głowę - zapomnieliśmy! Szybko, zbiegamy na dół do samochodu i jedziemy do domu (ok 20 min w jedną stronę , o ile nie ma korków) . Biuro zamykają o 13 , jest 11:50. Pędzimy. Bierzemy papiery. Wracamy. Uffffffff!
Nie ma już pani w przyklepanych włosach, tylko pan z wąsem.
"Ale proszę pani,to jest kserokopia."
"Owszem, oryginał był potrzebny do wizy"
"Proszę pani, my potrzebujemy oryginałów."
"Ale oryginał jest w ambasadzie w Polsce..."
"W takim razie proszę podjechać do Jai Hind i poprosić o pieczątkę. To wystarczy."
"Dobrze, będę za jakieś 15 minut."
"Teraz nie, proszę pani, bo zamykamy".

Wyszłyśmy, była 13:10 a na 13 umówiłam się z Simonem pod jego collegem, St. Xavier's.
Pytam czy mogę iść. Tak, jasne, powiedz cześć i jedziemy po pieczątkę.
Jak to "cześć"? Tylko "cześć"?
No tak, bo nie ma juz czasu.
Super. Pierwszy raz podczas mojego wyjazdu naprawdę się wkurzyłam. No ale trudno, zrobiłam jak mi kazała, w końcu nie będę się kłócić z prezydentem Rotary... poza tym obiecała, że następnego dnia, po załatwieniu do końca tego na policji, będę mogła sobie gdzieś z nim pójść, a potem ona mnie odbierze.
Tylko do teraz nie rozumiem,czemu nie mogła pojechać po tą pieczątkę sama...Potem jednak zabrała mnie na obiad do wegetariańskiej restauracji i humor mi się poprawił:)
O 8 poszliśmy do Yasha, było super, wklejam filmik:D uczyłam się hindi, a oni polskiego i to było bardzo śmieszne.



Dzisiaj rano znowu pojechaliśmy w to samo miejsce. Znowu tłok, znowu czekanie w niekończącej się kolejce. Ale udało się, dostałam numer i moglismy przejść do "rest room" . Wbrew swej nazwie w tymże oto rest roomie zaznałam najwięcej stresu. Najpierw musiałam na komputerze wypełnić potwornie długi druk, pytali nawet o numer lotu (całe szczęscie wzięłam ze sobą bilety). Potem zaniosłam to, wraz ze wszystkim dokumentami i paszportem do osobnego pokoju w którym czekała na mnie już kolejna pani w sari, by przeprowadzić krótką rozmowę. Wypełniłam jakiś papierek po czym usłyszałam, że ona nie może zaakceptować mojego admission, bo chociaż pieczątka jest nowa, to data wydania dokumentu to 16 maj, czyli zanim dostałam wizę. Odpowiedziałam, że tak, ale to dosyć zrozumiałe - właśnie wtedy odbywał się nabór pierwszego roku, nie było mnie wtedy w Indiach. Poszłam z nią do mojej hostmamy, a potem do pana, który dzień wcześniej kazał nam jechać po pieczątkę. Pani w sari domagała się 'świeżej' daty, ale dobrotliwy pan, widząc jak jesteśmy już tym wszystkim zmęczeni,odpuścił.
Potem poszłam do innego stanowiska, gdzie ponura pani wręczyła mi pusty folder i jakieś papierki , po czym zażądała 150 rupii.
Następnie kolejna wizyta u pani w osobnym pokoju, i kazali nam przyjść znowu jutro o 8 rano...
Zgodnie z obietnicą, chciałam się spotkać z Simonem. Było jednak przed umówionym czasem, więc pojechałyśmy jeszcze na Crawford Market, tzn Anita poszła a ja zostałam w samochodzie.
Simon właśnie miał zajęcia, i powiedział, że tylko zostanie do końca na jednym wykładzie a z reszty zwieje i w przeciągu kilkunastu minut się spotkamy. Kiedy mama wróciła,spytałam, czy w takim razie mogę za te 15 minut się z nim spotkać. Nie, bo potem nie będzie mnie jak odebrać.
W tym momencie się wkurzyłam... i zrobiło mi się strasznie przykro. Rozmawiasz z kimś na skypie przez kilka miesięcy, nawzajem się wspieracie, zaprzyjaźniasz się z tym kimś naprawdę bardzo, od tygodnia jesteście w tym samym mieście, a potem zaledwie kilka ulic od siebie, i nie możecie nawet porozmawiać. Poza tym, czy naprawdę nie mogłam przejść się z nim na Marine Drive i wrócić taksówką? ..... tak, to jest zdecydowanie dzień, w którym muszę ćwiczyć cierpliwość. Simon też się nieźle wkurzył, właśnie, że to był już trzeci raz(kilka dni temu nie mogłam wyjść na grupowe spotkanie do restauracji) no i dla mnie uciekł ze szkoły.
grrrrrrrrrrrrr


1 komentarz:

  1. Wkurzenie raz na tydzień to wychodzi 40 wkurzeń na pobyt. Nie tak źle chyba?:D Trzymaj się Kochana i trenuj cierpliwość, będziesz miała kapitał na całe życie. Piotr mówi, że jak dasz radę z biurokracją indyjską, to polski urzędnik Cię nie przestraszy. Filmik super, moim zdaniem radzisz sobie fantastycznie z tym "parparamtam". Całuję Cię mocno córeczko i pozdrowienia od Joycelyn i Lucasa.

    OdpowiedzUsuń