poniedziałek, 29 sierpnia 2011

life in bus




świątynia dżinijska w Walkeshawari do której zabrała mnie moja koleżanka Vani.
moje obecnie najbliższe koleżanki: od lewej Antara, Aroma i Saili.:)

męska część klasy;)

nie mam pojęcia co to jest, ale wygląda intrygująco. Podczas mojej pierwszej podróży do szkoły, oczywiście musiałam się zgubić, i nagle w centrum Bombaju trafiłam na muzułmańskie slumsy. :O (nie bój się mamo!) i właśnie takie coś tam było. Ani to świątynia, ani tym bardziej dom... napisy na murze otaczającym ten budynek były w gujarati więc nawet nie mogłam odszyfrować znaczków...



Sąd w Churchgate

Oto co robią ludzie podczas urodzin Kriszny... tam są dzieci, i widziałam nawet, jak jedno spadało, ale na szczęście w porę je złapali.
BombajBombajBombaj
oto gołębie, mogą się najeść do syta, ponieważ ofiarowywanie ziarna w świątyni równa się błogosławieństwo Boga.


oto świątynia Lakshmi, część większego kompleksu Mahalaxmi Temple. Tutaj odbywają się pudże, czyli zbiorowe modlitwy, na które chodzę codziennie po lekcjach (świątynia jest tuż przy moim przystanku)
Monsun.
z Jhalak i Aromą.
a tutaj na spotkaniu Rotary z Andy z Meksyku:))

Marine Drive!
ponownie Rotary, ja Gaby i Andy:)




miasto pływa!




Andy jako chomik



specjał Bombaju - Pav Bahji:)

Dawno mnie tu nie było, ale niestety mam ciągłe problemy z Internetem i komputerem, więc notek nie będzie zbyt często.

Tak więc kolejna porcja moich indyjskich obserwacji:

Jakiś czas temu spotkałam się z Gabrielą, Andresem z Meksyku i Conorem z USA. Umówiliśmy się w kawiarni Mocha na Churchgate. Przyszłyśmy z Gaby wcześniej i czekałyśmy na chłopaków. W końcu Conor zadzwonił z pytaniem o adres kawiarni, bo chcieli podjechać taksówką ze stacji kolejowej. Spytałyśmy więc o to kelnera, i w tym momencie zaczęły się dziać dziwne rzeczy. .. kelner powiedział, że wróci za chwilę i zniknął. Przyszedł za to inny, który uprzejmie nas poinformował, żebyśmy chwilkę poczekały; zaraz przyprowadzi szefa, który to dopiero podyktował nam adres.

Odniosłam wrażenie, że nikt tam nie wiedział, gdzie pracuje.

To jednak nie koniec przygód w Mocce.

Otóż otwierając portfel, w celu zapłacenia za kawę, ciastko i kanapkę (tak, poniosło mnie) z przerażeniem zauważyłam, że moja karta kredytowa zniknęła. Przeszukałam całą torebkę, wszystkie kieszenie, w końcu zadzwoniłam do host mamy, która sprawdziła mój pokój i oddzwoniła, by powiedzieć, że niestety nigdzie nie mogła jej znaleźć. Byłam naprawdę zdenerwowana. Gaby i Andres non stop powtarzali „don’t worry, everything will be fine, relax” (nie wiem, jakaś narodowa cecha?) a Conor próbował mi w miarę racjonalnie pomóc. W końcu przypomniałam sobie, że ostatni raz miałam ją na zakupach. Tak, to musiało być to, z radości nabycia mojej jakże pięknej kolorowej spódnicy za 950 rupii, widocznie zostawiłam tam kartę. Host rodzice przyjechali więc po mnie trochę wcześniej i pojechaliśmy do Fabindii. Całą drogę modliłam się do Kriszny (następnego dnia było bardzo ważne święto dla hindusów, jego urodziny) , żeby : 1) sklep był otwarty (w niedzielę o 20 nie jest to zbyt prawdopodobne) 2) była tam karta. Obiecałam, że jeśli się znajdzie, następnego dnia pójdę do świątyni i Lakshmi w nagrodę dostanie kwiaty.

Podjechaliśmy pod sklep… ach, to napięcie… otwarte!

Weszłyśmy z Anitą do środka, podeszłyśmy do kas i moja host mama próbowała poprosić najbliższego kasjera o pomoc, ale niestety nikt nie zwracał na nas uwagi. W końcu jakaś młoda dziewczyna ulitowała się nad nami i przeszukała szuflady. Kiedy wyglądało na to, że nigdzie jej nie ma, poprosiła o numer telefonu i obiecała, że jeśli znajdą moją kartę, oddzwonią.

Anita stwierdziła jednak, że to nie ma sensu, do tego czasu ktoś może jej użyć -udaliśmy się więc w kierunku banku, by ją skasować. Ja przez cały czas martwiłam się tylko tym, że moja mama będzie wściekła –przed wyjazdem główną sentencją powtarzaną niczym mantra było: „tylko nie zgub karty”.

W połowie drogi przypomniałam sobie, że przecież po kupieniu spódnicy pojechałyśmy po dżinsy! Z nadzieją popędziliśmy w kierunku outletu na Kemps Corner.

Jakimś cudem sklep był otwarty; gdy tylko wbiegłyśmy do środka uśmiechnięty kasjer w hawajskiej koszuli wyciągnął w naszą stronę rękę z moją kartą kredytową.

Po powrocie do domu pomaszerowałam prosto w kierunku domowej świątyni, a następnego dnia razem z Krish i Ushą, służącą, zgodnie z obietnicą w złożyłam dary w Mahalaxmi Temple.

*

Szkoła zaczęła się już na dobre, a moim podstawowym środkiem komunikacji miejskiej stał się autobus. Pomimo, że nie zawsze jest to przyjemne, w ciągu tej półgodziny jazdy (lub stania w korku) mogę zaobserwować dużo więcej i być bliżej Indii, niż przez przyciemnianą szybę w klimatyzowanym samochodzie z szoferem.

Może więc najpierw te zabawne strony podróżowania indyjskim autobusem:

Po pierwsze, tu nie istnieje coś takiego jak rozkład jazdy. Odniosłam wrażenie, że nawet moja wysoka postawiona rodzina nie wie, o co mi chodzi, kiedy próbowałam się dowiedzieć, o której codziennie odjeżdża autobus numer 133 z przystanku Mahalaxmi Mandir.

W tym kraju nic nie jest stałe, na 100% i na pewno. Czegokolwiek chcesz się dowiedzieć – pytaj, używając dużo słów takich jak: około, mniej więcej, zazwyczaj, w przybliżeniu , nigdy: zawsze, codziennie, a już na pewno nie „zgodnie z rozkładem”.

Tak więc wychodzę z domu mniej więcej o 11:40, czekam od 2 do 40 minut, a jazda autobusem trwa od 20 minut do półtorej godziny.

Po drugie, jak już wspomniałam, kierowcy nie mają w zwyczaju tracenia czasu na bezsensowne czekanie aż wszyscy wsiądą i wysiądą. Cóż, pozostało mi więc opanowanie sztuki wskakiwania do pędzącego pojazdu.. to, co jest w tym mniej zabawne, to to, że muszę dokładnie wiedzieć, kiedy będzie mój przystanek – żeby wstać, przepchać się do wyjścia, po czym w odpowiednim momencie wyskoczyć. Parę razy zorientowałam się za późno, i musiałam wyskakiwać w połowie drogi (na szczęście tutaj możesz sobie wysiąść gdzie ci się tylko podoba, nie musisz czekać aż autobus dowlecze się do następnego przystanku i potem zawracać).

To, co bywa mniej przyjemne, to niestety dość często ludzie.

Zazwyczaj przysiadają się do mnie jacyś faceci. Nic nie mówią, czasem tylko się patrzą, ale tak czy siak dziwnie się z tym czuję. Jeden był nawet na tyle śmiały, by zaproponować mi wspólne słuchanie muzyki. O dziwo, to nie oni są najbardziej wkurzający: tę rolę pełnią dwunastoletni chłopcy w mundurkach, z którymi mam (nie)przyjemność jechać zawsze tym samym autobusem. Z wrzaskiem wtłaczają się do środka i zajmują miejsca za mną. Niektórzy są oczywiście normalni, ale kilkoro jest po prostu wyjątkowo zaczepnych. Mówią coś do mnie, kopią w moje oparcie i śpiewają mi nad uchem. Na razie nie zrobili jeszcze nic poważnego, ale przysięgam, że jeśli tylko spróbują mnie tknąć, pomaszerują do szkoły z piekącymi policzkami i nie mam zamiaru przejmować się tym, że to jeszcze dzieci .

Indie nie są krajem dla miłych i przyjaznych kobiet, bo tutaj oznacza to coś więcej niż zwykłą uprzejmość. Musiałam zmienić moje pokojowe-za-wszelką-cenę nastawienie . Niestety.

Pewnie zadajecie sobie pytanie, dlaczego od razu podchodzić tak skrajnie? W końcu policzkowanie dwunastolatków to JEST skrajność. Nie lepiej odpowiedzieć w taki sposób, żeby się odczepili?

No właśnie.

Nie mogę się doczekać, kiedy nauczę się hindi na tyle, by być w stanie odpowiedzieć tym natrętom. Bo jeśli o to chodzi, angielski nie robi wrażenia. Mówisz w hindi – należysz do nich i budzisz szacunek. Za znajomością tego języka idzie znajomość niezliczonych, niespisanych praw rządzących tym krajem.

Jeśli nie mówisz po angielsku, nie dostaniesz się w wyższe sfery. Ale jeśli nie znasz hindi, nie poradzisz sobie wcale.

Drugą rzeczą, która nie jest zbyt miła, to pogoda. Do października trwa monsun. Całe miasto pływa, a wraz z nim ja. Raz ubrane rzeczy całe w błocie wędrują do prania. Poza tym – jest zimno. Tak, naprawdę , po raz pierwszy w Indiach, podczas czekania na autobus, zaczęłam szczękać zębami.

*

Ostatnio zaobserwowałam ciekawą rzecz. Podczas 3 tygodni pobytu w Bombaju nie dane mi było ujrzeć ANI JEDNEGO jednorodzinnego domu. Same bloki , bloki i jeszcze raz bloki.

Czyżby oni po prostu lubili być blisko siebie?

*

Chciałabym się z wami podzielić moją nową miłością: psychologią.

O dziwo, moim ulubionym przedmiotem w collegu nie stała się, jak przypuszczałam, filozofia a właśnie psychologia.

Tak bardzo mi się podoba, że podręcznik czytam do poduszki. Naprawdę.

To, jak skomplikowani jesteśmy, jak często za zwykłym na pierwszy rzut oka wybuchem agresji , stoją przeróżne procesy w mózgu i umyśle – niesamowicie mnie to fascynuje.

Trochę mniej entuzjazmu żywię do hindi. Tak, w końcu zdecydowałam się na hindi, i nie żałuję, ale prawda jest też taka, że zupełnie nic nie rozumiem. Mam tygodniowo 3 godziny prywatnych lekcji i 4 godziny w szkole. Zobaczymy, co z tego wyjdzie, na razie coraz częściej mam ochotę się załamać.

*


3 komentarze:

  1. jejku super :)
    a nie boisz sie tak byc sama w Indiach ?
    jak sobie radzisz z językiem :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jakoś przełknęłam zagubienie w slumsach Bombaju, dostane Order Dzielnej Matki za rok ja nic. Zgubienie karty też mnie nie rusza. Zwłaszcza, że się znalazła;) Ale Kochana, powiedz mi, bo to mną wstrząsnęło - Ty naprawdę odróżniasz pisany guarati od hindi i marati np.? A jeśli tak, to kiedy się tego nauczyłaś i dlaczego ja nic o tym nie wiem?
    Co do języka, ja oczywiście jestem za francuskim, ale przenieś się, jak Ty też będziesz tego pewna. A notki do bloga możesz przecież pisać w wordzie, nawet ja nie ma netu i potem sobie wstawiać.
    AAA! I nie policzkuj dzieci. Poćwicz lepiej w lustrze ten kamienny wzrok, którego używała Ania jak np. targowała się rykszarzami, pamiętasz? Całuję mocno, pozdrowienia od cioci Ani i Filipa - też czytają Twojego bloga:)

    OdpowiedzUsuń
  3. to nie jest trudne do odroznienia, nie bylo czego sie uczyc... a marathi i hindi akurat maja ten sam alfabet
    notki na bloga pisze w wordzie, ale to nie zmienia faktu ze nie moge ich wstawiac czesto
    ja tez pozdrawiam;))

    OdpowiedzUsuń